Leżała na brzuchu, ciasno owinięta prześcieradłem. Jej jasne włosy były
rozrzucone na poduszkach, usta nieco rozchylone. Wyglądała uroczo. Tak
spokojnie i niewinnie. Jak zupełnie inna osoba. Gdzie, w tej młodej kobiecie o
anielskiej twarzy, kryła się ta zadziorna dziewczyna o mocnym charakterze?
Siedzącego tak na brzegu łóżka i przyglądającego się Vivienne zastał mnie
John. Nie jestem pewny czy to szok, czy wściekłość wytrąciła mu wtedy tacę ze
śniadaniem z rąk. Konsekwencje natomiast były całkiem oczywiste - Vivi obudziła
się gwałtownie, a ja zerwałem się na równe nogi, gotowy do deportacji, która
ostatecznie nie nastąpiła. Nie mogłem przecież tego przegapić.
No dobra, wielki ochroniarz nie spodziewał się, że jego oczko w głowie
spędzi tą (lub jakąkolwiek inną) noc ze mną. Od dawna starał się temu zapobiec
i tylko ja zdawałem sobie sprawę z prawdziwego powodu dla jego troski.
Ignorując potłuczone naczynia i plamę rozlanej herbaty, wkroczył w głąb pokoju
i, krzyżując ramiona na piersi, zatrzymał się gdzieś w połowie. Swe chłodne
spojrzenie zatrzymał na mnie, ale to Vivi wyglądała na tą zmieszaną.
Wstała i szybko przemierzyła odległość dzielącą ją od swojego opiekuna, po
drodze posyłając mi ostrzegawcze spojrzenie.
- Wszystko w porządku? - spytała, jakby nie znała powodu, dla którego John
sztyletuje mnie wzrokiem. Ścisnęła krótko jego ramię, po czym minęła go i
ukucnęła przy naczyniach i tacy leżących przy drzwiach. Nie zdała sobie sprawy
z tego, jak na jej dotyk zareagował ochroniarz. Dreszcz, który wstrząsnął jego
ciałem, był widoczny nawet z miejsca, w którym ja stałem. Postanowiłem się
ulotnić, stwierdzając, że moja obecność tylko pogorszy sytuację. - Już idziesz?
- spytała Vivi, gdy zobaczyła, że ruszam się z miejsca. W przeciwieństwie do
niej byłem już w pełni ubrany.
- Tak, muszę wyjaśnić tę sprawę z Kaitlin - stwierdziłem. Skinąłem Johnowi
głową, na znak pożegnania, a w tym czasie Vivi odłożyła różdżkę, którą
naprawiała stłuczone rzeczy i podeszła do mnie. Stanęła na palcach i pocałowała
mnie w policzek.
- Wpadniesz później? - spytała. Nie przejąłem się jej błagalnym
spojrzeniem, wzrok skupiając na jej nagich ramionach i prześcieradle
przykrywającym resztę jej ciała tylko dzięki niewielkiemu węzłowi w okolicy
mostka. Uśmiechnąłem się łobuzersko, co nieco zbiło ją z tropu.
- Raczej nie - odparłem, zrobiłem krok w tył i obróciłem się w miejscu, by
się aportować. Zanim zniknąłem udało mi się jeszcze zobaczyć materiał zsuwający
się z ciała kobiety i zszokowany wyraz twarzy Johna. Bezcenny widok, ale pewnie
mi się oberwie... Cóż, było warto.
Kaitlin nie pojawiła się ani tego dnia, ani następnego, ani przez kolejny
tydzień. Już sam nie wiedziałem, co powinno być moją najodpowiedniejszą
reakcją. Poirytowanie, złość, troska, czy może panika? A co, jeśli coś jej się
stało? A co, jeśli rzeczywiście nic ją nie obchodziłem? I co byłoby dla mnie
gorsze? Vivienne znowu zacząłem unikać, zamykając się w swoim pokoju na całe
godziny i nie wpuszczając do siebie nikogo. Stworek udawał, że się martwi, a
Vivi chyba martwiła się naprawdę. Złość, po moim wyskoku już jej przeszła, co
uważałem za dobry omen.
Brakowało mi Jamesa... Tak cholernie potrzebowałem przyjaciela,
kogokolwiek, z kim mógłbym porozmawiać i czuć się tak jak wtedy... te dwanaście
lat temu. Wiedziałem, że gdzieś tam miałem jeszcze jednego przyjaciela. Remusa.
Czy byłem aż tak zdesperowany, by spróbować skontaktować się z Lunatykiem?
Chyba tak. Jednak była osoba, na której zależało mi bardziej.
Bez Kaitlin nie miałem dostępu do kogoś, kto moje szalone pomysły ugasiłby
w zalążku odrobiną chłodnej logiki. Vivi nie nadawała się na głos sumienia, bo
nie potrafiła mi odmawiać tak dobitnie, jak robiła to dziennikarka. Z braku
czynników zewnętrznych, które mogłyby w jakiś sposób wpłynąć na mą decyzję, postanowiłem...
wyjść na spacer. Letnie wakacje dla studentów były już w połowie, a niedawno
minął dzień urodzin mojego chrześniaka. Chyba czas, bym własnoręcznie doręczył
mu życzenia...
Nie wiedziałem, co powinienem teraz zrobić. Jak poradzić sobie w danej
sytuacji? Chyba za bardzo polegałem na Kaitlin i teraz, gdy nie mogłem z nią
wszystkiego omówić stałem się bezradny. Pracownicy Ministerstwa wiedzieli, co
robią. Ich nagła sensacja nie tylko wstrząsnęła społeczeństwem, ale także
sprawiła, że ja sam nie miałem pojęcia, jak się zachować. Moje zdjęcia widniały
w każdej gazecie i nawet mugole zostali poinformowani o moim niezwykle wysokim
stopniu zagrożenia. Vivi wyraziła swoje głębokie oburzenie, gdy kilka dni temu
zobaczyła moją fotografię w Proroku.
- Zobacz, co oni z tobą zrobili! - mówiła wzburzona, dźgając palcem moje
czoło utrzymane w biało-czarnych barwach. - Wyglądasz jak jakiś wychudzony
psychopata! - Prychała ze złością, powtarzając w kółko, że złoży skargę. Nie
byłem do końca pewny, jak miałaby ona wyglądać i do kogo zostałaby zwrócona,
ale nie mogłem się z blondynką nie zgodzić. Jakiś dowcipniś z redakcji Proroka
zdecydował, że przerobienie mojego starego zdjęcia będzie świetnym pomysłem.
Jeśli miałbym być szczery, to w ogóle siebie nie przypominałem. Blady, nienaturalnie
chudy i z włosami sięgającymi za ramiona. Czy ludzie naprawdę tylko w taki
sposób wyobrażali sobie seryjnych morderców? Przedstawili mnie jako widmo
człowieka, pewnie licząc na to, że społeczeństwo wpadnie w panikę. Żałosne,
nie?
Po raz kolejny odciąłem się od kontaktów z kimkolwiek, a po mojej głowie
chodziła tylko jedna myśl, tylko jedno imię: Harry. Żałowałem, że nie
wykorzystałem okazji lata, miesiące, czy nawet tygodnie temu, gdy wszyscy nadal
uważali, że siedziałem w więzieniu. Gdybym w takiej sytuacji skontaktował się z
chrześniakiem przekonanie go, co do moich intencji, byłoby bardzo proste. Sam
fakt, że Ministerstwo kłamało na mój temat było świetnym atutem, jednak teraz,
gdy moje imię po raz kolejny zostało zszargane, nie miałem żadnego asa w rękawie
- niczego, co mogłoby mi pomóc w zdobyciu jego zaufania.
Tak, czy inaczej decyzja została podjęta już dawno. Nie mogłem... nie
potrafiłem czekać już dłużej. Żyjąc ponad dwanaście lat w ukryciu powinienem
nauczyć się cierpliwości lub chociaż ostrożności. Byłem jednak zdesperowany
ponad wszelką miarę. I właśnie dlatego siedziałem teraz na trawniku jednego z
domków na Privet Drive. Właściciel wspominanego trawnika próbował pozbyć się
natrętnego czarnego psa, jednak ten postanowił zignorować go całkowicie i nawet
obsikać mu rabatki kwiatów. Powinien mi być wdzięczny, bo to ponoć pomaga na
wzrost.
Dom pod numerem czwartym wyglądał nieco inaczej niż wtedy, gdy widziałem go
po raz ostatni. Obserwowałem budynek, oraz mieszkańców przez cały dzień i z
łatwością dostrzegłem, że państwo Dursleyowie mają gościa: pewną potężną
kobietę o bardzo głośnym sposobie bycia. Pod wieczór widziałem, jak wychodzi
przed dom z buldogiem na smyczy, a zaraz za nią podążył Harry. Starałem się,
jak mogłem, by wysiedzieć grzecznie na miejscu i nie rzucić się z radością na
chłopaka. Zamiast tego uważnie mu się przyjrzałem.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to jego zachmurzona, zrezygnowana, a wręcz
nieszczęśliwa mina. W sumie to mu się nie dziwiłem. Ciotka (bo domyśliłem się,
że była to siostra Vernona) kazała mu wyprowadzić swojego pupila. Ja też nie
byłbym szczęśliwy, musząc spędzić czas z tym obrzydliwym stworzeniem. Gdy tylko
Harry zniknął za rogiem, podreptałem za nim, chcąc w pełni skorzystać z każdej
chwili w jego towarzystwie. Gdy już określiłem jego samopoczucie moja uwaga
skupiła się na jego wyglądzie zewnętrznym. Coś we mnie poderwało się radośnie
widząc czarną czuprynę rozczochranych włosów i okulary. Wyglądał zupełnie jak
James! Nie mogąc się powstrzymać przyspieszyłem kroku i mierzyłem chrześniaka
wzrokiem za każdym razem, gdy stawał w świetle kolejnej latarni. Coraz więcej
szczegółów do mnie docierało i byłem coraz bardziej przerażony tym, co
widziałem.
Był zdecydowanie za chudy, a workowate ubrania, które nosił, jeszcze bardziej
robiły z jego sylwetki wieszak na płaszcze. Powłóczył nogami, jakby chciał
przedłużyć ten wieczorny spacer, nie chcąc wrócić do domu. Wzrok prawie cały
czas miał wbity w ziemię, a z jego czoła nie znikała cienka zmarszczka
spomiędzy brwi. Nad czym tak rozmyślał? Lub czym się martwił? Chciałem do niego
podbiec i mocno objąć, tak jak Jamesa. Poklepać po plecach i powiedzieć, że
wszystko będzie w porządku. Zapewnić, że jestem tu dla niego i nigdy się to nie
zmieni. Że o nim nie zapomniałem, że się nim zajmę, jeśli tylko mi na to
pozwoli...
Nawet nie zauważyłem, że stanąłem w miejscu, patrząc za trzynastoletnim już
chłopakiem, a moje psie oczy zalały łzy. Patrzyłem tak, jak się oddala i po raz
pierwszy zacząłem się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem zostawiając go w opiece
wśród mugoli. A może tylko to sobie uroiłem i jego zły humor był spowodowany
jakąś banalną, nastoletnią sprawą? Nie. Żadna nastoletnia sprawa nie była
banalna. Czy już zapomniałem, jak to było martwić się o szkołę, przyjaciół lub
sympatię? Nowa fala emocji i łez mnie wypełniła, gdy moje myśli podążyły w
kierunku tych dni, gdy z Jamesem śledziliśmy Lily w Hogwarcie...
Gdy w końcu go dogoniłem już wchodził do domu. Nie zrobiłem nic, co mogłoby
mu pomóc mnie zauważyć, a teraz, gdy drzwi się za nim zatrzasnęły zacząłem tego
żałować. Ciszę nocną wypełniło skomlenie czarnego psa, który po chwili zniknął
w ciemnościach.
I ja się nazywam ojcem chrzestnym? To jest nie do pomyślenia, żałosne. Nie,
to JA jestem żałosny. Czy świadomość, że jedyny członek rodziny, który mi
pozostał jest nieszczęśliwy tak mnie przeraziła? A może to odpowiedzialność
mnie przerasta? Dlaczego nie potrafię tam wrócić?!
W końcu przełamałem się i skontaktowałem ze Stworkiem. Wydawał się więcej
niż szczęśliwy mogąc mi pomóc. Mając jego skrzacie wsparcie dowiedziałem się
wszystkiego, czego potrzebowałem, a owe informacje sprawiły, że po raz drugi w
moim życiu miałem ochotę stać się zabójcą. Dursleyowie nigdy nie traktowali
Harry'ego, jak syna. Mieli własne dziecko, a ich siostrzeniec był jedynie
ciężarem, niechcianym dodatkiem, który poniewierali i wykorzystywali. Skrzat
powiedział mi o Dudleyu, kuzynie Harry’ego, który był oczkiem w głowie
rodziców. Rozpieszczanym i kochanym. To właśnie takie dzieciństwo powinien mieć
mój chrześniak. Wśród ludzi, którym na nim zależało, a nie wśród rodziny
niechętnie godzącej się na wychowywanie dodatkowego dziecka.
Po dostarczeniu mi tych kilku ogólnikowych informacji Stworek został
odesłany do Londynu, bo, szczerze mówiąc, nie potrzebowałem wiedzieć nic
więcej. Z determinacją zasiadłem na trawniku domu na Privet Drive i tym razem
nie zadowoliłem się tym naprzeciw numeru czwartego, tym razem przycupnąłem tuż
pod oknami ich salonu. Wściekłość została zastąpiona przez chłodną stanowczość.
Nikt nie miał prawa tak traktować chrześniaka Syriusza Blacka. Nikt, a już na
pewno nie rodzina zwykłych mugoli.
Nie zamierzałem nikogo krzywdzić, o nie, przez te lata wystarczająco
dorosłem emocjonalnie, by wiedzieć, że nie jest to rozwiązaniem, ale mój
charakter nie mógł przepuścić tej sprawy tak do końca pokojowo. Gdyby
fizyczność psów na to pozwoliła szczerzyłbym się teraz na myśl, która okupowała
moją głowę: co ta "szczęśliwa" rodzinka zrobi, gdy do ich frontowych
drzwi zapuka poszukiwany, seryjny morderca?
Siedziałem sobie, cierpliwie czekając na odpowiedni moment. Okno było
uchylone, więc postukiwanie sztućców oraz rozmowy dobiegające z salonu były
wyraźnie słyszalne z mojej pozycji. Zaczęło się spokojnie - Dursleyowie
wyprawiali jakąś szczególną kolację, gdyż następnego dnia ich gość miał opuścić
Privet Drive. Tym lepiej. Posiłek minął przy trywialnych konwersacjach i
dopiero przy deserze zaczęło się robić nieco bardziej ciekawie, co sprawiło, że
wybrałem sobie akurat ten moment, by wprowadzić mój plan w życie. Już miałem
zmienić się z powrotem w człowieka, gdy słowa ciotki Marge (to ta gruba)
zamroziły mnie w miejscu.
Najpierw słuchałem w szoku, który szybko zamienił się w rozpaloną do
czerwoności wściekłość i agresję. Czy ona naprawdę właśnie w ten sposób obraziła
Lily i Jamesa? Nie słyszałem, by Harry odezwał się chociaż raz, ale
podejrzewałem, że jego reakcja była podobna do mojej. A na tym się nie
skończyło, wydawać by się mogło, że ona się dopiero rozkręca. Mówiła o tym, jak
to matka Harry'ego pewnie wpłynęła na jego "anormalność" i
upośledzenie, gdy usłyszałem trzask tłuczonego szkła i krzyk Petunii.
Pospieszne głosy w środku powiedziały mi, że Marge strzaskała kieliszek,
który trzymała w dłoni. Szybko się otrząsnąłem, sam nie wiedząc, czy to ja to
spowodowałem. Nie... nie widziałem jej, nie mogłem wiedzieć, że trzyma
kieliszek, a to oznaczało... Harry tracił kontrolę. Chyba powinienem go stąd
zabrać jak najszybciej. Moją wewnętrzną debatę przerwały kolejne krzyki. Od
jakiegoś czasu przestałem przysłuchiwać się rozmowie. Nie wiedziałem, co się
działo, ale sądząc po odgłosach wzburzenia nie było to nic dobrego. Dość tego -
powiedziałem sobie i szybko powróciłem do ludzkiej postaci.
Dzwonek do drzwi sprawił, że w domu nagle zaległa cisza. Trwała ona jednak
tylko chwilę i nie minęło pół minuty, a frontowe drzwi zostały otwarte przez
chudą, wysoką kobietę o nieco podłużnej twarzy. Uniosła brwi, nie rozpoznawszy
gościa i spytała nieco oschłym tonem:
- Tak...? - Nic więcej. Krótkie, jednosylabowe słowo. Zza jej pleców
ponownie dało się słyszeć odgłosy rozmowy i szczególnie jeden, donośniejszy niż
pozostałe wyróżniał się na tle konwersacji. A może to raczej był monolog?
- Dobry wieczór - odezwałem się najspokojniej jak umiałem, zdając sobie
sprawę z tego, że moje zdjęcie, które ukazało się w gazetach, było
wystarczająco przerobione, bym pozostał nierozpoznawalny.
Moje powitanie chyba nie było wystarczające, bo Petunia nie wydawała się
być nim usatysfakcjonowana i czekała na ciąg dalszy. Problem w tym, że ja nie
miałem bladego pojęcia, co robić dalej. Miałem Harry'ego w odległości kilku
metrów, ale co z tego, skoro nie byłem pewny, czy wystarczy mi odwagi na
jakikolwiek ruch? Odkaszlnąłem i spojrzałem na kobietę wzrokiem, który mógłby
świadczyć o pewności siebie, a także autorytecie (ten u skrzatów domowych też
się liczy, nie?). Musiałem porozmawiać z Harrym na osobności. Nadal bez
konkretnego planu, postanowiłem improwizować.
- Czy mógłbym rozmawiać z Harrym Potterem? - spytałem, cicho licząc, że naprawdę
będzie to tak proste.
- A w jakiej to sprawie? - Petunia momentalnie zrobiła się podejrzliwa i nawet
bojowo skrzyżowała ramiona.
- W jakiej sprawie? - powtórzyłem głupio, licząc, że zyskam na czasie. -
Otóż pan Potter... on jest... bo tak właściwie, to...
- Zalega z oddaniem książek do biblioteki - wtrącił się damski głos tuż zza
moich pleców. Odetchnąłem z ulgą nie tylko dlatego, że zostałem wybawiony z
opresji, ale też dlatego, że rozpoznałem ten głos. Nie musiałem się odwracać,
gdyż właścicielka głosu dołączyła do mnie przy drzwiach numeru czwartego i
poprawiła swoje okulary surowo patrząc na Petunię. Świetnie udawała poirytowaną
bibliotekarkę. - Musimy z nim natychmiast porozmawiać - dodała stanowczo,
wytrwała pod miażdżącym wzrokiem pani Dursley, który mnie już dawno złamał.
Droga Kaitlin powróciła.
- Wydawało mi się, że z biblioteki zawsze przychodzą listy ponaglające -
powiedziała Petunia. No to koniec! Wszystko się wyda! Nie zobaczę się z Harrym,
bo mugole wolą listy!
- Owszem. Pan Potter otrzymał od nas już wiele ponagleń; bez skutku.
Dlatego teraz chcielibyśmy z nim porozmawiać osobiście. Książka, w której jest
posiadaniu jest jedną z najcenniejszych pozycji naszej biblioteki, dlatego
jeśli jej nie odzyskamy, będą państwo musieli zapłacić... - W tym momencie
wyraz twarzy Petunii diametralnie się zmienił. Odwróciła się na pięcie i
zrobiła kilka kroków w głąb mieszkania.
- Potter! Chodź tu natychmiast! - wrzasnęła. Czy tak powinna się odzywać
ciotka do siostrzeńca? - Za nic nie będziemy płacić... - mruknęła pod nosem,
gdy Harry pojawił się w przedpokoju, spoglądając pytająco, ale nieco ostrożnie
na ciotkę, po czym jego wzrok spoczął najpierw na Kaitlin, później na mnie. Te
zielone oczy...
- Ci państwo chcą z tobą rozmawiać - warknęła nieprzyjemnie i popchnęła
Harry'ego w naszą stronę. - Załatw to - dodała jeszcze i oddaliła się, zapewne
chcąc wrócić do gościa i reszty rodziny.
- To... w czym mogę pomóc? - spytał Harry, patrząc to na mnie to na Kait.
Ja również spojrzałem na kobietę, bez słowa błagając ją o pomoc.
- Witaj, Harry - powiedziała i westchnęła z zrezygnowaniem. -
Powiedzieliśmy twojej ciotce, że przyszliśmy tu w sprawie książki, którą
powinieneś oddać do biblioteki, jednak nie jest to prawdą. Jesteśmy czarodziejami,
jak ty, więc chyba rozumiesz, dlaczego woleliśmy zachować anonimowość -
wyjaśniła spokojnie, a Harry skinął głową i wyraźnie się rozluźnił. Widocznie
świat magii był dla niego dużo bardziej komfortowy. Kaitlin zerknęła na mnie,
ale nie wyrażałem chęci przejąć po niej pałeczki i pośpieszyć z wyjaśnieniami,
zatem kontynuowała. - Jest coś, o czym musisz wiedzieć, Harry - mówiła,
przybierając ten swój konkretny, poważny ton, którego używała zazwyczaj wtedy,
gdy mnie pouczała lub coś wyjaśniała. - Rodzina z którą mieszkasz - Dursleyowie
- nie są twoimi jedynymi krewnymi. - W tym momencie zamilkła i razem mogliśmy
zobaczyć szok, niedowierzanie i niejakie zagubienie chłopaka. Nie zdążyliśmy
jednak wyjaśnić więcej (my? Raczej Kaitlin, ale wolę myśleć, że brałem w tym
czynny udział), gdyż do przedpokoju wtoczyła się sporych rozmiarów siostra
Vernona. Czerwona na twarzy od wypitej sporej ilości wina zażądała, by Harry
wrócił do salonu. Chłopak najwyraźniej nie wiedział co zrobić, jednak na całe
szczęście postanowiłem się wtrącić i ułatwić mu podjęcie decyzji.
No comments:
Post a Comment