29 September 2012

VII - Biblioteczna dywersja


Leżała na brzuchu, ciasno owinięta prześcieradłem. Jej jasne włosy były rozrzucone na poduszkach, usta nieco rozchylone. Wyglądała uroczo. Tak spokojnie i niewinnie. Jak zupełnie inna osoba. Gdzie, w tej młodej kobiecie o anielskiej twarzy, kryła się ta zadziorna dziewczyna o mocnym charakterze?
Siedzącego tak na brzegu łóżka i przyglądającego się Vivienne zastał mnie John. Nie jestem pewny czy to szok, czy wściekłość wytrąciła mu wtedy tacę ze śniadaniem z rąk. Konsekwencje natomiast były całkiem oczywiste - Vivi obudziła się gwałtownie, a ja zerwałem się na równe nogi, gotowy do deportacji, która ostatecznie nie nastąpiła. Nie mogłem przecież tego przegapić.
No dobra, wielki ochroniarz nie spodziewał się, że jego oczko w głowie spędzi tą (lub jakąkolwiek inną) noc ze mną. Od dawna starał się temu zapobiec i tylko ja zdawałem sobie sprawę z prawdziwego powodu dla jego troski. Ignorując potłuczone naczynia i plamę rozlanej herbaty, wkroczył w głąb pokoju i, krzyżując ramiona na piersi, zatrzymał się gdzieś w połowie. Swe chłodne spojrzenie zatrzymał na mnie, ale to Vivi wyglądała na tą zmieszaną.
Wstała i szybko przemierzyła odległość dzielącą ją od swojego opiekuna, po drodze posyłając mi ostrzegawcze spojrzenie.
- Wszystko w porządku? - spytała, jakby nie znała powodu, dla którego John sztyletuje mnie wzrokiem. Ścisnęła krótko jego ramię, po czym minęła go i ukucnęła przy naczyniach i tacy leżących przy drzwiach. Nie zdała sobie sprawy z tego, jak na jej dotyk zareagował ochroniarz. Dreszcz, który wstrząsnął jego ciałem, był widoczny nawet z miejsca, w którym ja stałem. Postanowiłem się ulotnić, stwierdzając, że moja obecność tylko pogorszy sytuację. - Już idziesz? - spytała Vivi, gdy zobaczyła, że ruszam się z miejsca. W przeciwieństwie do niej byłem już w pełni ubrany.
- Tak, muszę wyjaśnić tę sprawę z Kaitlin - stwierdziłem. Skinąłem Johnowi głową, na znak pożegnania, a w tym czasie Vivi odłożyła różdżkę, którą naprawiała stłuczone rzeczy i podeszła do mnie. Stanęła na palcach i pocałowała mnie w policzek.
- Wpadniesz później? - spytała. Nie przejąłem się jej błagalnym spojrzeniem, wzrok skupiając na jej nagich ramionach i prześcieradle przykrywającym resztę jej ciała tylko dzięki niewielkiemu węzłowi w okolicy mostka. Uśmiechnąłem się łobuzersko, co nieco zbiło ją z tropu.
- Raczej nie - odparłem, zrobiłem krok w tył i obróciłem się w miejscu, by się aportować. Zanim zniknąłem udało mi się jeszcze zobaczyć materiał zsuwający się z ciała kobiety i zszokowany wyraz twarzy Johna. Bezcenny widok, ale pewnie mi się oberwie... Cóż, było warto.

Kaitlin nie pojawiła się ani tego dnia, ani następnego, ani przez kolejny tydzień. Już sam nie wiedziałem, co powinno być moją najodpowiedniejszą reakcją. Poirytowanie, złość, troska, czy może panika? A co, jeśli coś jej się stało? A co, jeśli rzeczywiście nic ją nie obchodziłem? I co byłoby dla mnie gorsze? Vivienne znowu zacząłem unikać, zamykając się w swoim pokoju na całe godziny i nie wpuszczając do siebie nikogo. Stworek udawał, że się martwi, a Vivi chyba martwiła się naprawdę. Złość, po moim wyskoku już jej przeszła, co uważałem za dobry omen.

Brakowało mi Jamesa... Tak cholernie potrzebowałem przyjaciela, kogokolwiek, z kim mógłbym porozmawiać i czuć się tak jak wtedy... te dwanaście lat temu. Wiedziałem, że gdzieś tam miałem jeszcze jednego przyjaciela. Remusa. Czy byłem aż tak zdesperowany, by spróbować skontaktować się z Lunatykiem? Chyba tak. Jednak była osoba, na której zależało mi bardziej.
Bez Kaitlin nie miałem dostępu do kogoś, kto moje szalone pomysły ugasiłby w zalążku odrobiną chłodnej logiki. Vivi nie nadawała się na głos sumienia, bo nie potrafiła mi odmawiać tak dobitnie, jak robiła to dziennikarka. Z braku czynników zewnętrznych, które mogłyby w jakiś sposób wpłynąć na mą decyzję, postanowiłem... wyjść na spacer. Letnie wakacje dla studentów były już w połowie, a niedawno minął dzień urodzin mojego chrześniaka. Chyba czas, bym własnoręcznie doręczył mu życzenia...

Nie wiedziałem, co powinienem teraz zrobić. Jak poradzić sobie w danej sytuacji? Chyba za bardzo polegałem na Kaitlin i teraz, gdy nie mogłem z nią wszystkiego omówić stałem się bezradny. Pracownicy Ministerstwa wiedzieli, co robią. Ich nagła sensacja nie tylko wstrząsnęła społeczeństwem, ale także sprawiła, że ja sam nie miałem pojęcia, jak się zachować. Moje zdjęcia widniały w każdej gazecie i nawet mugole zostali poinformowani o moim niezwykle wysokim stopniu zagrożenia. Vivi wyraziła swoje głębokie oburzenie, gdy kilka dni temu zobaczyła moją fotografię w Proroku.
- Zobacz, co oni z tobą zrobili! - mówiła wzburzona, dźgając palcem moje czoło utrzymane w biało-czarnych barwach. - Wyglądasz jak jakiś wychudzony psychopata! - Prychała ze złością, powtarzając w kółko, że złoży skargę. Nie byłem do końca pewny, jak miałaby ona wyglądać i do kogo zostałaby zwrócona, ale nie mogłem się z blondynką nie zgodzić. Jakiś dowcipniś z redakcji Proroka zdecydował, że przerobienie mojego starego zdjęcia będzie świetnym pomysłem. Jeśli miałbym być szczery, to w ogóle siebie nie przypominałem. Blady, nienaturalnie chudy i z włosami sięgającymi za ramiona. Czy ludzie naprawdę tylko w taki sposób wyobrażali sobie seryjnych morderców? Przedstawili mnie jako widmo człowieka, pewnie licząc na to, że społeczeństwo wpadnie w panikę. Żałosne, nie?
Po raz kolejny odciąłem się od kontaktów z kimkolwiek, a po mojej głowie chodziła tylko jedna myśl, tylko jedno imię: Harry. Żałowałem, że nie wykorzystałem okazji lata, miesiące, czy nawet tygodnie temu, gdy wszyscy nadal uważali, że siedziałem w więzieniu. Gdybym w takiej sytuacji skontaktował się z chrześniakiem przekonanie go, co do moich intencji, byłoby bardzo proste. Sam fakt, że Ministerstwo kłamało na mój temat było świetnym atutem, jednak teraz, gdy moje imię po raz kolejny zostało zszargane, nie miałem żadnego asa w rękawie - niczego, co mogłoby mi pomóc w zdobyciu jego zaufania.
Tak, czy inaczej decyzja została podjęta już dawno. Nie mogłem... nie potrafiłem czekać już dłużej. Żyjąc ponad dwanaście lat w ukryciu powinienem nauczyć się cierpliwości lub chociaż ostrożności. Byłem jednak zdesperowany ponad wszelką miarę. I właśnie dlatego siedziałem teraz na trawniku jednego z domków na Privet Drive. Właściciel wspominanego trawnika próbował pozbyć się natrętnego czarnego psa, jednak ten postanowił zignorować go całkowicie i nawet obsikać mu rabatki kwiatów. Powinien mi być wdzięczny, bo to ponoć pomaga na wzrost.
Dom pod numerem czwartym wyglądał nieco inaczej niż wtedy, gdy widziałem go po raz ostatni. Obserwowałem budynek, oraz mieszkańców przez cały dzień i z łatwością dostrzegłem, że państwo Dursleyowie mają gościa: pewną potężną kobietę o bardzo głośnym sposobie bycia. Pod wieczór widziałem, jak wychodzi przed dom z buldogiem na smyczy, a zaraz za nią podążył Harry. Starałem się, jak mogłem, by wysiedzieć grzecznie na miejscu i nie rzucić się z radością na chłopaka. Zamiast tego uważnie mu się przyjrzałem.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to jego zachmurzona, zrezygnowana, a wręcz nieszczęśliwa mina. W sumie to mu się nie dziwiłem. Ciotka (bo domyśliłem się, że była to siostra Vernona) kazała mu wyprowadzić swojego pupila. Ja też nie byłbym szczęśliwy, musząc spędzić czas z tym obrzydliwym stworzeniem. Gdy tylko Harry zniknął za rogiem, podreptałem za nim, chcąc w pełni skorzystać z każdej chwili w jego towarzystwie. Gdy już określiłem jego samopoczucie moja uwaga skupiła się na jego wyglądzie zewnętrznym. Coś we mnie poderwało się radośnie widząc czarną czuprynę rozczochranych włosów i okulary. Wyglądał zupełnie jak James! Nie mogąc się powstrzymać przyspieszyłem kroku i mierzyłem chrześniaka wzrokiem za każdym razem, gdy stawał w świetle kolejnej latarni. Coraz więcej szczegółów do mnie docierało i byłem coraz bardziej przerażony tym, co widziałem.
Był zdecydowanie za chudy, a workowate ubrania, które nosił, jeszcze bardziej robiły z jego sylwetki wieszak na płaszcze. Powłóczył nogami, jakby chciał przedłużyć ten wieczorny spacer, nie chcąc wrócić do domu. Wzrok prawie cały czas miał wbity w ziemię, a z jego czoła nie znikała cienka zmarszczka spomiędzy brwi. Nad czym tak rozmyślał? Lub czym się martwił? Chciałem do niego podbiec i mocno objąć, tak jak Jamesa. Poklepać po plecach i powiedzieć, że wszystko będzie w porządku. Zapewnić, że jestem tu dla niego i nigdy się to nie zmieni. Że o nim nie zapomniałem, że się nim zajmę, jeśli tylko mi na to pozwoli...
Nawet nie zauważyłem, że stanąłem w miejscu, patrząc za trzynastoletnim już chłopakiem, a moje psie oczy zalały łzy. Patrzyłem tak, jak się oddala i po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem zostawiając go w opiece wśród mugoli. A może tylko to sobie uroiłem i jego zły humor był spowodowany jakąś banalną, nastoletnią sprawą? Nie. Żadna nastoletnia sprawa nie była banalna. Czy już zapomniałem, jak to było martwić się o szkołę, przyjaciół lub sympatię? Nowa fala emocji i łez mnie wypełniła, gdy moje myśli podążyły w kierunku tych dni, gdy z Jamesem śledziliśmy Lily w Hogwarcie...
Gdy w końcu go dogoniłem już wchodził do domu. Nie zrobiłem nic, co mogłoby mu pomóc mnie zauważyć, a teraz, gdy drzwi się za nim zatrzasnęły zacząłem tego żałować. Ciszę nocną wypełniło skomlenie czarnego psa, który po chwili zniknął w ciemnościach.

I ja się nazywam ojcem chrzestnym? To jest nie do pomyślenia, żałosne. Nie, to JA jestem żałosny. Czy świadomość, że jedyny członek rodziny, który mi pozostał jest nieszczęśliwy tak mnie przeraziła? A może to odpowiedzialność mnie przerasta? Dlaczego nie potrafię tam wrócić?!
W końcu przełamałem się i skontaktowałem ze Stworkiem. Wydawał się więcej niż szczęśliwy mogąc mi pomóc. Mając jego skrzacie wsparcie dowiedziałem się wszystkiego, czego potrzebowałem, a owe informacje sprawiły, że po raz drugi w moim życiu miałem ochotę stać się zabójcą. Dursleyowie nigdy nie traktowali Harry'ego, jak syna. Mieli własne dziecko, a ich siostrzeniec był jedynie ciężarem, niechcianym dodatkiem, który poniewierali i wykorzystywali. Skrzat powiedział mi o Dudleyu, kuzynie Harry’ego, który był oczkiem w głowie rodziców. Rozpieszczanym i kochanym. To właśnie takie dzieciństwo powinien mieć mój chrześniak. Wśród ludzi, którym na nim zależało, a nie wśród rodziny niechętnie godzącej się na wychowywanie dodatkowego dziecka.
Po dostarczeniu mi tych kilku ogólnikowych informacji Stworek został odesłany do Londynu, bo, szczerze mówiąc, nie potrzebowałem wiedzieć nic więcej. Z determinacją zasiadłem na trawniku domu na Privet Drive i tym razem nie zadowoliłem się tym naprzeciw numeru czwartego, tym razem przycupnąłem tuż pod oknami ich salonu. Wściekłość została zastąpiona przez chłodną stanowczość. Nikt nie miał prawa tak traktować chrześniaka Syriusza Blacka. Nikt, a już na pewno nie rodzina zwykłych mugoli.
Nie zamierzałem nikogo krzywdzić, o nie, przez te lata wystarczająco dorosłem emocjonalnie, by wiedzieć, że nie jest to rozwiązaniem, ale mój charakter nie mógł przepuścić tej sprawy tak do końca pokojowo. Gdyby fizyczność psów na to pozwoliła szczerzyłbym się teraz na myśl, która okupowała moją głowę: co ta "szczęśliwa" rodzinka zrobi, gdy do ich frontowych drzwi zapuka poszukiwany, seryjny morderca?
Siedziałem sobie, cierpliwie czekając na odpowiedni moment. Okno było uchylone, więc postukiwanie sztućców oraz rozmowy dobiegające z salonu były wyraźnie słyszalne z mojej pozycji. Zaczęło się spokojnie - Dursleyowie wyprawiali jakąś szczególną kolację, gdyż następnego dnia ich gość miał opuścić Privet Drive. Tym lepiej. Posiłek minął przy trywialnych konwersacjach i dopiero przy deserze zaczęło się robić nieco bardziej ciekawie, co sprawiło, że wybrałem sobie akurat ten moment, by wprowadzić mój plan w życie. Już miałem zmienić się z powrotem w człowieka, gdy słowa ciotki Marge (to ta gruba) zamroziły mnie w miejscu.
Najpierw słuchałem w szoku, który szybko zamienił się w rozpaloną do czerwoności wściekłość i agresję. Czy ona naprawdę właśnie w ten sposób obraziła Lily i Jamesa? Nie słyszałem, by Harry odezwał się chociaż raz, ale podejrzewałem, że jego reakcja była podobna do mojej. A na tym się nie skończyło, wydawać by się mogło, że ona się dopiero rozkręca. Mówiła o tym, jak to matka Harry'ego pewnie wpłynęła na jego "anormalność" i upośledzenie, gdy usłyszałem trzask tłuczonego szkła i krzyk Petunii.
Pospieszne głosy w środku powiedziały mi, że Marge strzaskała kieliszek, który trzymała w dłoni. Szybko się otrząsnąłem, sam nie wiedząc, czy to ja to spowodowałem. Nie... nie widziałem jej, nie mogłem wiedzieć, że trzyma kieliszek, a to oznaczało... Harry tracił kontrolę. Chyba powinienem go stąd zabrać jak najszybciej. Moją wewnętrzną debatę przerwały kolejne krzyki. Od jakiegoś czasu przestałem przysłuchiwać się rozmowie. Nie wiedziałem, co się działo, ale sądząc po odgłosach wzburzenia nie było to nic dobrego. Dość tego - powiedziałem sobie i szybko powróciłem do ludzkiej postaci.
Dzwonek do drzwi sprawił, że w domu nagle zaległa cisza. Trwała ona jednak tylko chwilę i nie minęło pół minuty, a frontowe drzwi zostały otwarte przez chudą, wysoką kobietę o nieco podłużnej twarzy. Uniosła brwi, nie rozpoznawszy gościa i spytała nieco oschłym tonem:
- Tak...? - Nic więcej. Krótkie, jednosylabowe słowo. Zza jej pleców ponownie dało się słyszeć odgłosy rozmowy i szczególnie jeden, donośniejszy niż pozostałe wyróżniał się na tle konwersacji. A może to raczej był monolog?
- Dobry wieczór - odezwałem się najspokojniej jak umiałem, zdając sobie sprawę z tego, że moje zdjęcie, które ukazało się w gazetach, było wystarczająco przerobione, bym pozostał nierozpoznawalny.
Moje powitanie chyba nie było wystarczające, bo Petunia nie wydawała się być nim usatysfakcjonowana i czekała na ciąg dalszy. Problem w tym, że ja nie miałem bladego pojęcia, co robić dalej. Miałem Harry'ego w odległości kilku metrów, ale co z tego, skoro nie byłem pewny, czy wystarczy mi odwagi na jakikolwiek ruch? Odkaszlnąłem i spojrzałem na kobietę wzrokiem, który mógłby świadczyć o pewności siebie, a także autorytecie (ten u skrzatów domowych też się liczy, nie?). Musiałem porozmawiać z Harrym na osobności. Nadal bez konkretnego planu, postanowiłem improwizować.
- Czy mógłbym rozmawiać z Harrym Potterem? - spytałem, cicho licząc, że naprawdę będzie to tak proste.
- A w jakiej to sprawie? - Petunia momentalnie zrobiła się podejrzliwa i nawet bojowo skrzyżowała ramiona.
- W jakiej sprawie? - powtórzyłem głupio, licząc, że zyskam na czasie. - Otóż pan Potter... on jest... bo tak właściwie, to...
- Zalega z oddaniem książek do biblioteki - wtrącił się damski głos tuż zza moich pleców. Odetchnąłem z ulgą nie tylko dlatego, że zostałem wybawiony z opresji, ale też dlatego, że rozpoznałem ten głos. Nie musiałem się odwracać, gdyż właścicielka głosu dołączyła do mnie przy drzwiach numeru czwartego i poprawiła swoje okulary surowo patrząc na Petunię. Świetnie udawała poirytowaną bibliotekarkę. - Musimy z nim natychmiast porozmawiać - dodała stanowczo, wytrwała pod miażdżącym wzrokiem pani Dursley, który mnie już dawno złamał. Droga Kaitlin powróciła.
- Wydawało mi się, że z biblioteki zawsze przychodzą listy ponaglające - powiedziała Petunia. No to koniec! Wszystko się wyda! Nie zobaczę się z Harrym, bo mugole wolą listy!
- Owszem. Pan Potter otrzymał od nas już wiele ponagleń; bez skutku. Dlatego teraz chcielibyśmy z nim porozmawiać osobiście. Książka, w której jest posiadaniu jest jedną z najcenniejszych pozycji naszej biblioteki, dlatego jeśli jej nie odzyskamy, będą państwo musieli zapłacić... - W tym momencie wyraz twarzy Petunii diametralnie się zmienił. Odwróciła się na pięcie i zrobiła kilka kroków w głąb mieszkania.
- Potter! Chodź tu natychmiast! - wrzasnęła. Czy tak powinna się odzywać ciotka do siostrzeńca? - Za nic nie będziemy płacić... - mruknęła pod nosem, gdy Harry pojawił się w przedpokoju, spoglądając pytająco, ale nieco ostrożnie na ciotkę, po czym jego wzrok spoczął najpierw na Kaitlin, później na mnie. Te zielone oczy...
- Ci państwo chcą z tobą rozmawiać - warknęła nieprzyjemnie i popchnęła Harry'ego w naszą stronę. - Załatw to - dodała jeszcze i oddaliła się, zapewne chcąc wrócić do gościa i reszty rodziny.
- To... w czym mogę pomóc? - spytał Harry, patrząc to na mnie to na Kait. Ja również spojrzałem na kobietę, bez słowa błagając ją o pomoc.
- Witaj, Harry - powiedziała i westchnęła z zrezygnowaniem. - Powiedzieliśmy twojej ciotce, że przyszliśmy tu w sprawie książki, którą powinieneś oddać do biblioteki, jednak nie jest to prawdą. Jesteśmy czarodziejami, jak ty, więc chyba rozumiesz, dlaczego woleliśmy zachować anonimowość - wyjaśniła spokojnie, a Harry skinął głową i wyraźnie się rozluźnił. Widocznie świat magii był dla niego dużo bardziej komfortowy. Kaitlin zerknęła na mnie, ale nie wyrażałem chęci przejąć po niej pałeczki i pośpieszyć z wyjaśnieniami, zatem kontynuowała. - Jest coś, o czym musisz wiedzieć, Harry - mówiła, przybierając ten swój konkretny, poważny ton, którego używała zazwyczaj wtedy, gdy mnie pouczała lub coś wyjaśniała. - Rodzina z którą mieszkasz - Dursleyowie - nie są twoimi jedynymi krewnymi. - W tym momencie zamilkła i razem mogliśmy zobaczyć szok, niedowierzanie i niejakie zagubienie chłopaka. Nie zdążyliśmy jednak wyjaśnić więcej (my? Raczej Kaitlin, ale wolę myśleć, że brałem w tym czynny udział), gdyż do przedpokoju wtoczyła się sporych rozmiarów siostra Vernona. Czerwona na twarzy od wypitej sporej ilości wina zażądała, by Harry wrócił do salonu. Chłopak najwyraźniej nie wiedział co zrobić, jednak na całe szczęście postanowiłem się wtrącić i ułatwić mu podjęcie decyzji.

No comments:

Post a Comment