24 September 2012

I - Ostatni raz


Lubiłem te wizyty w Dolinie Godryka. Zazwyczaj były krótkie i towarzyszył im konkretny cel, który nie pozwoliłby mi na dłuższe zabawienie wśród Potterów. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj mogłem bez wyrzutów sumienia wyłożyć się wygodnie na dywanie przed salonowym kominkiem (naprawdę, Łapo? Na dywanie, jak pies, zamiast w fotelu?) i w wyśmienitym humorze wchłaniać rodzinną atmosferę moich przyjaciół i chrześniaka.
- Syriuszu! Przestań rozpieszczać naszego syna i chodź tu do nas! - krzyknęła Lily, a w jej głosie zamiast nagany słychać było rozbawienie.
- A kto ma go rozpieszczać, jak nie ja? Rodzice się nim nie przejmują, to czuję się zobowiązany... – Zacząłem, popychając w stronę małego Harry’ego piłkę, która właśnie uciekła z jego dziecięcych rączek i zamilkłem raptownie, gdy młoda pani Potter zamachnęła się na mnie, kręcąc z niedowierzaniem głową, a z jej różdżki posypały się iskry. - Ej! Nie przy dziecku! - Rzuciłem się, by zasłonić śmiejącemu się berbeciowi oczy. Najwyraźniej bawił się wyśmienicie, całkowicie ignorując toczącą się gdzieś obok piłkę. - Nie powinien widzieć agresji. - Oburzyłem się dość przekonywająco, więc Lily dała sobie spokój. Harry już za niedługo miał skończyć rok, a ja widywałem jego rodzinę zdecydowanie za rzadko. Odkąd Dumbledore uparł się, by na ich dom rzucić zaklęcie Fideliusa, za każdym razem, kiedy chciałem się z nimi zobaczyć, musiałem mieć dobry powód. Westchnąłem i poczochrałem dzieciakowi włosy. Były ciemne i potargane, zupełnie jak u Jamesa. Uśmiechnąłem się do siebie, spoglądając na starszą wersję mojego chrześniaka. Tak, byli bardzo do siebie podobni. Tylko te oczy...
- To jak? Pojawisz się na urodzinach Harry'ego? - spytał James, gdy w końcu podszedłem do stołu w jadalni, gdzie jeszcze niedawno jedliśmy wspólnie kolację. Teraz na obrusie stały tylko trzy kieliszki, do połowy zapełnione czerwonym winem. Usiadłem na poprzednio zajmowanym miejscu i upiłem łyk, nie odrywając wzroku od ponownie zajętego piłką chłopca.
- Nie mogę - powiedziałem krótko, nadrabiając zbolałą miną. - Moody ma dla mnie jakąś robotę. Przykro mi - dodałem i zerknąłem na przyjaciela. Ten skinął głową i uśmiechnął się. Cały James.
- Przegapisz mój tort! - oświadczyła donośnie Lily.
- A więc w końcu udało ci się rozgryźć, jak działają te mugolskie przepisy twojej matki? - spytałem z rozbawioną miną, wiedząc, że nigdy nie wychodziło jej kucharzenie.
- Och, tak! - potwierdziła z nieukrywaną dumą, przez co musiałem powstrzymać się od śmiechu. James za to spojrzał na żonę z czułością, a po chwili ponownie się odezwał.
- No, cóż... Będzie cię nam tu brakowało, Harry'emu szczególnie. Poza tym Remus też musiał odwołać swoją wizytę.
- Futerkowy problem? No tak, pełnia się zbliża... - przypomniałem sobie. – W takim razie jesteście skazani na Glizdka. Swoją drogą, ostatnio rzadko go widuję - przyznałem.

Pół godziny później już się żegnaliśmy. Harry spał w ramionach ojca, ssąc kciuk. Wyglądał uroczo, zupełnie jak James w naszym dormitorium w Gryffindorze. Stłumiłem chichot na to wspomnienie i pozwoliłem Lily ucałować się w policzek.
- Uważaj na siebie, Syriuszu - powiedziała, jak zwykle troskliwym głosem i zrobiła krok w tył, by wtulić się w ramię Jamesa. Ten skinął mi głową na pożegnanie, a ja wyszedłem na zewnątrz. Po kilku krokach byłem już przy furtce, a po kilku następnych nie było mnie wcale. Pewnie dopiero wtedy, upewniając się, że się teleportowałem, James zamknął drzwi.

To był ostatni raz, kiedy ich widziałem. Całą roześmianą trójkę. Tak pełni życia, tak beztroscy i kochający. Parę dni później stałem w zgliszczach ich domu, nie mogąc pojąć, dlaczego. Dlaczego oni? Dlaczego teraz i w taki sposób?

Byłem w salonie, ze zdegustowaniem wpatrując się w drzewo genealogiczne mojej rodziny. Względnie niedawno w dolnym, lewym rogu gobelinu, zajmującego prawie całą szerokość jednej ze ścian, pojawiło się nowe imię. Zdaje się, że moja kuzynka, Narcyza, również ma już syna. Draco, cóż za dziwne imię...
Z rozmyślań, biegających wokół moich przodków, wyrwał mnie krzyk.
- Łapo! Rusz swój arystokratyczny tyłek do jadalni, z łaski swojej! - Podskoczyłem zaskoczony i posłusznie zbiegłem na dół. W kominku, jakby nigdy nic, tkwiła głowa mojego przyjaciela.
- A grzeczniej nie można? - spytałem, udając wzburzenie, jednak uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy, pewnie temu zaprzeczył.
- Można, ale pan tego domu najwyraźniej jest głuchy, a jego skrzat niewychowany. Nie dość, że odmówił sprowadzenia cię tutaj, to jeszcze nazwał mnie... yyy... czekaj, jak to szło?
- Brudny wilkołak? - podsunąłem życzliwie, siadając na kolanach, na kamiennej posadzce, tuż przed kominkiem i twarzą Remusa Lupina.
- Nie... tym razem wymyślił coś oryginalnego - powiedział, nadal w głębokim zamyśleniu. - Ach! "Ten zapchlony potwór, sługus mugolaków"! Czy coś w tym stylu.
- No, rzeczywiście twórcze. Zazwyczaj ogranicza się do jednowyrazowych epitetów - przyznałem z podziwem. - Stworek! - wrzasnąłem donośnie, a po chwili, ociągając się, do jadalni wszedł mój skrzat. Skłonił się, jednak wyglądało to bardziej protekcjonalnie niż z szacunkiem. - Przynieś coś do picia - rzuciłem, tym samym powstrzymując go od powiedzenia czegokolwiek. Skłonił się ponownie i odwrócił, mrucząc pod nosem swoje zwyczajowe przekleństwa, które łaskawie zignorowałem.
- Żałuję, że nie mogłem się pojawić na urodzinach młodego - odezwał się Remus, a ja dopiero teraz zauważyłem jego głębokie cienie pod oczami.
- Taaak... ja też - zgodziłem się.
- Jak tam Szalonooki? Podobno miał do ciebie sprawę.
- Ach, tak - przyznałem. - Odkrył, że moja kuzynka, Bellatriks, wykazuje niezdrowe zainteresowanie działalnością Voldemorta. Chciał to sprawdzić i stwierdził, że się przydam. Marudził, bo przez przypadek potargałem jego nową pelerynę niewidkę - powiedziałem i skrzywiłem się nieznacznie.
- Cóż... zawsze był przewrażliwiony na punkcie swoich gadżetów - przyznał Lunatyk. - A wiesz może czy Dumbledore zwrócił już Jamesowi jego pelerynę? - spytał nagle, marszcząc brwi. Żaden z nas nie widział powodu, dla którego taki czarodziej potrzebowałby peleryny niewidzialności.
- Nie. Jeszcze jej nie oddał – odparłem, a w tym momencie wrócił Stworek i postawił przede mną butelkę kremowego piwa. Jedną. - Czy tobie trzeba o wszystkim mówić dosłownie?! - wydarłem się i dobitnie oznajmiłem temu paskudnemu stworzeniu, że skoro mam gościa, to jego też wypadałoby...
- Och, nie. Ja muszę lecieć Syriuszu - powiedział, a ja zamilkłem i ruchem dłoni kazałem skrzatowi zniknąć mi z oczu. - Właściwie to wpadłem tylko po to, by zapytać czy nie miałeś ostatnio kontaktu z Peterem?
- Nie, nie miałem. Dlaczego pytasz?
- Ani James, ani ja nie widzieliśmy go, ani nie rozmawialiśmy z nim już od dobrych trzech tygodni - powiedział, a na jego twarzy można było ujrzeć nutkę troski.
- Czy to powód do obaw? - spytałem spokojnie, choć momentalnie zrobiło mi się zimno. Wiedziałem o czymś, czego Remus nie mógł wiedzieć.
- A nie? Pamiętasz ostrzeżenie Dumbledore'a, prawda? Wszyscy powinniśmy się pilnować - powiedział i westchnął ciężko. - Daję mu dwa dni, potem sam się za niego zabiorę, jeśli się nie odezwie - dodał z groźbą w głosie, choć wiedziałem, że żartuje i tak naprawdę martwi się o naszego przyjaciela. Ja chyba też zaczynałem. Pożegnaliśmy się, a ja wróciłem do salonu, tym razem w towarzystwie butelki ognistej whisky.

"Daję mu dwa dni, potem sam się za niego zabiorę, jeśli się nie odezwie" - powiedział wtedy Remus. Dwa dni? No cóż. To było jednak za długo, bo już następnego dnia Potterowie nie żyli i tylko ja wiedziałem, czyja to była wina. Tylko ja wiedziałem, kto tak naprawdę został Strażnikiem ich Tajemnicy. Tylko ja mogłem poświadczyć o własnej niewinności. I co z tego? Kto by mi wtedy uwierzył?

Było mi zimno. Czułem chłodny powiew na twarzy, choć nie potrafiłem zlokalizować jego źródła. Rozglądałem się na wszystkie strony, lecz nie mogłem nic dojrzeć wśród ciemności. Coś było nie tak, jak powinno... Ten dziwny, niezidentyfikowany niepokój nie dał mi się na niczym skupić, do czasu, gdy usłyszałem stłumiony huk.
Ocknąłem się z drzemki, a pusta butelka po whisky potoczyła się po dywanie, gdy niechcący trąciłem ją nogą. Rozejrzałem się, by w końcu stwierdzić, że nadal siedzę w salonie; musiałem przysnąć. Przeciągnąłem się, nie mogąc powstrzymać cichego syku, gdy poczułem ostry ból w karku i dopiero teraz zobaczyłem parę jarzących się w ciemności oczu.
- Stworek. - Z moich ust dobył się zachrypnięty głos. Skrzat skłonił niedbale głowę, zapewne myśląc, że w tych ograniczonych wzrokowo warunkach tego nie zauważę. Miałem zamiar zgłosić mu swoją dezaprobatę dotyczącą jego znikomej subordynacji, jednak wtedy ujrzałem coś, czego praktycznie nigdy wcześniej nie wiedziałem... Było to tak niezwykłe, tak nieprzewidziane, że zaniemówiłem, całkowicie tracąc animusz. Ten skrzat... czy on...? Czy on się właśnie uśmiechał? Przeszedł mnie niekontrolowany dreszcz, spowodowany ponownie ogarniającym mnie niepokojem.
Zignorowałem skrzata, życzliwie proponującego mi spoczynek - tym razem we własnym łóżku; ruszyłem do wyjścia. Teraz już nie reagowałem na chłód nocy, nic się nie liczyło, oprócz motoru stojącego przed domem. Już po chwili ciszę przerwał ryk silnika, a ja uniosłem się w powietrze, modląc się, by moje przeczucia były spowodowane przez niespokojny sen, nic gorszego.
Gdy wraz z motorem zawisłem nad Doliną Godryka, na wschodnim niebie widać już było łunę zbliżającego się świtu, a ja nieco odetchnąłem, starając się rozluźnić. Nic nie wskazywało na to, by działo się coś złego. Spojrzałem w stronę, gdzie, jak wiedziałem, stał dom Potterów. Żadnych niepokojących śladów, ani jednego Mrocznego Znaku, żadnych... Zaraz... czy mi się zdawało czy to dym...?
Opadłem w dół, momentalnie przyspieszając i czując, jak serce wali mi w piersi. Gdy byłem już na tyle blisko, by zobaczyć szczegóły budynku, w moją twarz uderzyła chmura szarego dymu i pyłu. Opadłem gwałtownie na ziemię, zeskoczyłem z motoru i biegiem wpadłem do czegoś, co niegdyś było przytulnym salonem, a teraz ziało pustką i chłodem. Wokół otaczały mnie zgliszcza domu mojego najlepszego przyjaciela i jego rodziny. Żadnego ruchu czy głosów.
Moje oczy wypełniły łzy, sam nie wiem czy od gryzącego dymu, czy z żalu, gdy przechodziłem od zwalonych desek, które musiały być kiedyś stołem, do sczerniałych resztek po kanapie. Nie rozumiałem co się stało, nie wiedziałem jak i dlaczego, ale jedyne myśli kotłujące mi się teraz w głowie brzmiały „nie żyją” i nic nie mogło ich powstrzymać.
Opadłem na kolana tuż przed zniszczonymi schodami prowadzącymi do pokoi na piętrze, tuż przy nieruchomym ciele Jamesa. Wyglądał spokojnie. Jakby po prostu zasnął. Okulary na nosie miał nieco przekrzywione, a włosy rozczochrane. Po prostu cały Rogacz. Pewnie zaraz się obudzi, prawda?
I siedziałbym tak w nieskończoność, gdyby nie ciężka ręka, która spoczęła na moim ramieniu. Nie musiałem podnosić wzroku, by poznać charakterystyczny, głośny płacz Hagrida. Nie wiedziałem co tu robi, ale wcale mnie to nie obchodziło. Mamrotał coś o Lily i Jamesie, dopiero po chwili wspominając małego Harry'ego. Słyszałem, jak głośno wyciera nos i robi niepewny krok w stronę schodów.
Podniosłem się i pokręciłem głową, dając mu do zrozumienia, że to ja powinienem wejść na górę. Pierwszy raz w życiu moje nogi były tak ciężkie. Przystanąłem na szczycie schodów, rozglądając się bezradnie wokół. Nie chciałem znaleźć reszty ciał. Nie chciałem ich oglądać. Mijały minuty, a ja nie ruszałem się z miejsca i dopiero wtedy usłyszałem coś więcej niż chlipanie Hagrida. Cichutki płacz. Wysoki głosik dziecka. Rękawem otarłem pośpiesznie wilgotne oczy i wbiegłem do pokoiku Harry'ego.
Leżał wśród ostatnich płomieni dogasających na poduszkach i kocach jego łóżeczka. Widząc mnie, od razu przestał płakać, jednak tylko na moment. Lily leżała przy nim. Martwa. Porwałem malca w ramiona i pośpiesznie zszedłem na dół, bojąc się na nią spojrzeć. Rubeus, widząc mnie z chłopczykiem, wydał z siebie okrzyk radości i pewnie rzuciłby się na nas, gdyby nie przejaw chwilowego rozsądku.

Pamiętam, jak oboje staliśmy w ciszy w ruinach domu, a młody zasnął w moich ramionach. Nie uszła naszej uwadze zmiana w jego wyglądzie. Cienka blizna w kształcie błyskawicy na czole.
Dopiero wtedy pojąłem, co tak właściwie się stało i ogarnęła mnie wściekłość. Miałem ochotę... Tak, miałem ochotę również stać się mordercą. Dałem Hagridowi mój motor, który uprzednio powiększyłem do jego rozmiarów. Olbrzym zabrał mojego chrześniaka, mrucząc pod nosem coś o Dumbledorze. Nie oponowałem. Teraz był bezpieczny, a ja miałem coś innego na głowie.
Wiedziałem, że nikt nie był świadom decyzji Jamesa i mojej, co do wyboru Strażnika Tajemnicy. Nawet Remusowi nie mówiliśmy. Nie miałem szans na przekonanie członków Zakonu Feniksa, że to nie moja wina. Zdawałem sobie sprawę z tego, że będą mnie szukać. Miałem więc mało czasu.

Myśl jak ten zdradziecki szczur - powtarzałem sobie. To tchórz, choć jest sprytny. Schowa się prawdopodobnie pod skrzydłami swego nowego pana. Tym lepiej. Zabiję ich obu.
Nie wiedziałem, co się dzieje z resztą moich przyjaciół. Nie wiedziałem, gdzie trafił Harry, ani czy najpotężniejszy czarnoksiężnik naszych czasów właśnie w tym momencie dla uczczenia swego mordu nie torturuje kolejnych młodych i niewinnych ludzi. Z drugiej strony... Nadal nie mogłem pojąć, dlaczego oszczędził mojego chrześniaka.
Minęło sporo czasu, zanim zorientowałem się, że odpowiedź na tak wiele pytań była, całkiem dosłownie mówiąc, pod moim nosem. Tylko że teraz nie mogłem mieć pewności, czy mój dom nie był obserwowany. Zacisnąłem ze złością pięści, chowając je w kieszeniach. Jak tylko uda mi się dostać tego parszywego skrzata w swoje ręce... On na pewno coś wie. Musi wiedzieć. Po śmierci mojego brata zaczął jeszcze bardziej mnie nienawidzić. Tak. Pierwszym celem będzie dostanie się do Stworka. A później... później będę improwizował...

Te godziny po śmierci Potterów wydawały się płynąć tak szybko, jakby były zaledwie sekundami. Nie pamiętam dokładnie, co się ze mną działo. Jako pies spędziłem cały ten czas, rozmyślając nad sposobem zemsty. W końcu odważyłem się na wizytę przy Grimmauld Place. Widok masy czarodziejów krążących w pewnej odległości od mojego domu przeraził mnie wtedy.
Udawali zwykłych mugoli. W idiotycznie dobranych ubraniach i z rozbieganymi oczami wyróżniali się spośród innych jeszcze bardziej, niż gdyby zwyczajnie wyciągnęli różdżki i zaczęli wykrzykiwać zaklęcia. I wtedy to zauważyłem. Oprócz skupienia i czujności, na ich twarzach widać było strach. Zastanawiałem się wtedy, kto tu jest bardziej przerażony. Ci aurorzy, czy ja.
Obserwowałem ich dobre kilka godzin. W pewnym momencie nawet pojawił się Moody i w końcu dotarło do mnie, jak poważna jest ta sytuacja. Na Merlina! Oni naprawdę myśleli, że to ja! Wyobrażasz to sobie?

Aurorzy są wytrwali, ale na ich nieszczęście ja też. Jak zdążyłem się zorientować, nie mieli zamiaru opuszczać swoich stanowisk. No to czeka ich długa i zimna noc. Nudziła mnie cała ta sytuacja, a chciałem dorwać Pettigrew jak najszybciej. Postanowiłem zaryzykować...
Na obrzeżach Londynu znalazłem mały, dość odosobniony motel. Idealny na tymczasowe ukrycie się. Wynająłem pokój, upewniając się uprzednio, że całość objęły moje zaklęcia zamykające i wyciszające. W końcu odetchnąłem głęboko i powiedziałem cicho, choć wyraźnie:
- Stworek! - Po chwili przy moich stopach ukazał się kulący skrzat. Spojrzałem na niego z obrzydzeniem i chwyciłem za jego wybrudzone ubranie.
- P-panie...! - Skrzat wydał z siebie pisk o wysokiej częstotliwości, sprawiając tym samym, że momentalnie go puściłem. Skulił się i leżał tak u moich stóp, wciąż pojękując. Wyglądał żałośnie, a ja złapałem się na tym, że zaczynałem mu współczuć, mimo że nadal nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Przecież to nie ja go doprowadziłem do takiego stanu, prawda? Szturchnąłem go lekko stopą i kazałem się przymknąć. Posłuchał. Przyglądałem mu się chwilę, zastanawiając, jak zadać moje pierwsze pytanie. Na początek, pomyślałem, dobrze by wiedzieć, co tego skrzata wprawiło w taką rozpacz. Musiałem pamiętać, że jego rozpacz, to moja radość. Zaraz jednak pożałowałem pytania.
- Nie żyyyjeee - wyjęczał, wybuchając płaczem.
- Kto znowu nie żyje? - spytałem, robiąc sobie nadzieję, że to może Peter.
- Czarny P-Paaan - skrzat zawył przeciągle i zaczął mamrotać pod nosem. - Panicz Regulus byłby załamany. Panicz Regulus kochał swego Pana. Panicz chciałby, żeby Stworek...
- Zamknij się - warknąłem i wokół znowu zapadła cisza, a ja zacząłem chodzić w kółko, rozmyślając nad moimi kolejnymi słowami. Musiałem to dobrze rozegrać. - Zginął próbując zabić mojego chrześniaka - powiedziałem, a skrzat pokiwał żałośnie głową. A więc wiedział... Ten mały, brudny... Dobra, spokojnie. Muszę pamiętać o tym, że zamierzam pomścić moich przyjaciół. - Zginął, bo ktoś mu specjalnie wydał Potterów. - Teraz mówiłem szybciej, wiedząc dokładnie, jak nakłonić Stworka do współpracy. Ponownie skinął głową i przetarł mokre oczy, w których można było już zobaczyć iskierkę złości. - Wiesz, kto mu ich wydał, Stworku? - spytałem prawie szeptem, a złość w oczach skrzata zamieniła się we wściekłość i determinację. Nie wiedział jednak, a ja, z czystej uprzejmości, go uświadomiłem. - Pomóż mi znaleźć Pettigrew. Pomóż mi go dopaść, a razem go ukarzemy. Damy mu to, na co zasłużył.

- Dziwiłem się własnej sile perswazji. - Pokój wypełnił mój śmiech. - Ale faktem jest, że bez skrzata pewnie nic bym nie zdziałał - westchnąłem i po chwili podjąłem opowieść. To była dla mnie ulga. Nikomu wcześniej nie odważyłem się wyznać jak morderca - Syriusz Black – cudem uniknął Azkabanu.

Mój dom rodzinny był pusty i cichy. Dokładnie taki, jakim go zostawiłem. Widać aurorzy nie byli w stanie obejść starożytnych zaklęć, chroniących majątku Blacków. No, prawie mi ich żal. Stworek wyminął mnie i bez słowa ruszył w kierunku schodów, po drodze posyłając mi spojrzenie jednoznacznie mówiące, bym podążył za nim. Podszedłem entuzjastycznie do faktu, że przestał się mazać, a swoją zwyczajną nienawiść w oczach, gdy tylko na mnie spoglądał, zastąpił czymś w rodzaju chłodnej zgody współpracy. Mieliśmy wspólny cel, nie?
Już wkrótce zorientowałem się, gdzie skrzat idzie i od razu ogarnęły mnie wątpliwości. Patrzyłem z konsternacją, jak to obrzydliwe stworzenie (to, że współpracujemy, nie znaczy, że muszę go lubić lub szanować, lub nie nazywać jak mi się podoba. Nadal jest wstrętny, ok?) wczołguje się do swego "pokoju", czyli schowka pod bojlerem. Ograniczyłem się do schylenia i zerknięcia do środka, byle tylko uniknąć tego aromatycznego zapachu bijącego z wewnątrz.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że ja się tam nie zmieszczę? - spytałem głośno, na wypadek gdyby ten skrzat spodziewał się, że z radością ruszę za nim. Nie doczekałem się odpowiedzi, ale po chwili Stworek postanowił opuścić swoje królestwo i dołączyć do mnie w półmroku korytarza. Zauważyłem, że w dłoni ściska stary medalion Regulusa. Chyba powinienem wziąć to za dobry znak. Zazwyczaj wyciągał go tylko w sytuacji, gdy czuł się naprawdę bezpiecznie. Teraz chyba stwierdził, że skoro pracujemy razem, to może mi zaufać. Głupie stworzenie.
- Pani Bellatriks powiedziała, że chce wykończyć Pettigrew za to, w co wpakował jej Pana. Stworek słyszał, jak mówiła, że nikt nie ma pojęcia, gdzie się ukrywa, ale Stworek wie. Stworek słyszał... - Szczerze zaczęło mnie to nudzić. Stworek to, Stworek tamto. Uświadomiłem mu, że moja cierpliwość jest na wykończeniu, a on łaskawie w końcu podał mi lokację.
To będzie łatwiejsze, niż się spodziewałem.

Zajęło mi trochę czasu wyperswadowanie mojemu skrzatowi wyprawy ze mną. Upierał się, że również chce zabić Petera. Cierpliwie wytłumaczyłem mu, że zabija się tylko raz, a na wskrzeszanie jego ciała nie mieliśmy czasu. Nie miałem zamiaru bawić się w nekromantę, gdy całe Ministerstwo siedziało mi na ogonie. Dosłownie.
Śmiejesz się. Dlaczego? Ja sam, gdybym tylko mógł, zabiłbym go kilka razy, żeby zapamiętał swój największy życiowy błąd.
Kręcisz głową. Dlaczego? Uważasz, że zemsta jest czymś złym? Że nie daje ukojenia? Ależ wręcz przeciwnie! Jest słodka jak miód, a satysfakcja, jaką pozostawia po sobie, jest nie do opisania.
Chociaż, może masz rację. Może powinienem najpierw go wysłuchać? Pozwolić mu na wypowiedzenie tych kilku gorączkowych słów na temat potęgi Voldemorta i tego, że nikt (nawet ja?! Nonsens. Mam silną wolę) nie może mu się oprzeć, że nikt nie ma tyle siły... Ale powiedz mi... Co by to dało? Dodatkową minutę jego nic nie wartego życia. Czyli nic.
Nie, nawet nie proś, jestem zmęczony, resztę opowiem Ci jutro. Nie kręć nosem, mamy sporo czasu.
Dobranoc.

5 comments:

  1. Jestem absolutnie wciągnięta w ten wątek z Twoich opowiadań tutaj. Szukałam jakiegoś fanfiction z Syriuszem, który byłby... Właśnie takim Syriuszem, jakiego sobie wyobrażałam. I voila, trafiam na Twojego bloga, szperam coraz głębiej i coraz bardziej mi się tu podoba.
    Nie wiem, co czeka mnie dalej, ale jeśli chodzi o pierwszy rozdział, to naprawdę biję pokłony. Wydaje mi się, że Syriusz to ciężka postac, a już jego przygody opisywane w narracji pierwszoosobowej - wyzwanie. Jestem pod wrażeniem ogólnie Twojego kunsztu literackiego - zwłaszcza, że mieszkasz w Anglii od paru lat. Miło, że masz inną koncepcję na życie Syriusza. Miło, że dzielisz się twórczością. Czytam dalej.
    W ogóle Stworek&Syriusz, co za zgrany zespół...

    ReplyDelete
    Replies
    1. Wow, dzięki wielkie za tak miłe słowa ^^
      Strasznie się cieszę, że moja wizja Syriusza przypadła Ci do gustu i opowiadanie Ci się spodobało ;)
      Fajnie usłyszeć tak pozytywną opinię na temat własnej twórczości. A S&S to najlepsze duo do kreowania xD
      Dziękuję Ci bardzo!

      Delete
    2. Ależ proszę, to sama przyjemność czytać takie rzeczy. A dobrą pracę trzeba komentować! Wsiąkam w ciąg dalszy... Myślę, że jak uporam się z tym opowiadaniem, to wezmę się za kolejne Twojego autorstwa, ale wszystko w swoim czasie.
      Pozdrawiam!

      Delete
    3. Ha! Dzięki ^^ Tak nawiasem mówiąc (bo bezczelnie pozwoliłam sobie poszpiegować Cię na Twoich blogach) też jestem na Pottermore i też jestem w Gryffindorze, choć wcale w nim być nie chciałam xD

      Delete
    4. Na Pottermore dawno nie wchodziłam, ale naprawdę byłam szczerze zawiedziona, że nie chcieli mnie w Slytherinie! :(

      Delete