12 February 2015

Przedawkowanie

8.10.1986
dziennik Jonathana Richardsa
dzisiaj jestem detektywem

Było około ósmej trzydzieści rano, gdy dotarłem do budynku federalnego, obdarzonego imieniem świętego Josepha i wtedy jeszcze myślałem, że będzie to dzień, jak co dzień, jak każdy inny. Myliłem się, a moje nastawienie do wczesnego, wtorkowego poranka w pracy, wahało się pomiędzy niskim, a średnim poziomem entuzjazmu. Wyjrzałem przez okno samochodu na szare niebo, a moje odbicie w szybie spojrzało na mnie nieprzychylnym spojrzeniem. Brązowa grzywka opadała na moje zielono-szare oczy, a włosy na czubku głowy w imponującym stopniu sterczały we wszystkie strony. Przygładziłem je nieco dłonią, po raz kolejny przysięgając sobie, że ostatni raz wyszedłem z domu bez zerknięcia w lustro.
Miałem jeszcze sporo czasu, by uniknąć porannego chaosu, który zawsze towarzyszył pracującej części obywateli tego świata. Dlaczego zawsze byli tacy zabiegani? Cóż, miałem na ten temat kilka teorii. Jedną z nich był niski poziom kofeiny we krwi moich współpracowników. Jeden z nich właśnie pomachał mi, idąc chodnikiem w stronę frontowych drzwi budynku, w którym pracowaliśmy. Szybko opuściłem więc samochód, w rękach ściskając neseser i przez ramię machając mojej ukochanej i dzieciom. Bez zbędnego zatrzymywania się po drodze i witania ze znajomymi, ruszyłem do swojego boksu, by usiąść za biurkiem i nadrobić papierkową robotę z dnia poprzedniego.

Ranek mijał bez mniej lub bardziej szokujących wydarzeń i parę godzin po moim przybyciu do pracy, po porannej przerwie na gorące mleko i po pierwszej lekcji, podeszła do mnie Ona. Byłem zbyt zajęty walką ze słomką z kartonu soku pomarańczowego, by Ją zobaczyć. Damę, dostojnie kroczącą ku mnie z drugiej strony klasy i dopiero, gdy była już prawie przy mnie, zaalarmował mnie jej subtelny szloch. Nawet spod ronda mojego kapelusza mogłem zobaczyć, jaka piękność z niej była. Długie, opadające na ramiona włosy, czarne jak noc, głębokie, brązowe oczy, które wydawały się wdzierać w samą duszę obserwatora, oraz delikatne, blade dłonie zaciśnięte na pastelowo różowej chustce do nosa, którą dziewczyna łapała spływające po policzka łzy. Tak, niezła z niej była laska. I gdybym nie był tak ostrożny jeśli chodzi o porywy serca i kontakty z płcią piękną, pewnie zadurzyłbym się w niej w momencie, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały. Ale przecież zdawałem sobie sprawę z umiejętnej kobiecej manipulacji i miałem nawet kilka blizn, by to udowodnić. Zdecydowałem więc, że dam jej szansę przerwać ciszę i przemówić pierwszej.
- To pan... to pan jest tym Prywatnym Detektywem? Tajnym agentem, którego zwą Jon? - spytała urywanym szlochem głosem. Niech to szlag, łamała mi serce samym spojrzeniem mokrych od łez oczu! Stała tak przede mną, drobna istotka, całkiem sama na tym dużym, złym świecie. Chciałem ją objąć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze i że się nią zaopiekuję. Zdaje się, że jestem żałosnym popychadłem jeśli w sprawę zaplątane są zapłakane damy w opresji. Ale i w tej sytuacji nawet na moment nie porzuciłem swojego profesjonalizmu. Wziąłem duży łyk soku, by pozbyć się nieznośnej suchoty w gardle, ale by i dać do zrozumienia dziewczynie, że nigdzie mi się nie śpieszy, i zwyczajnie odparłem:
- A kto pyta? – Jej duże, ciepło brązowe oczy napotkały spojrzenie moich. Otarła z policzka kolejną łzę i wyszeptała:
- Mam na imię Beth... Bethany Rose. Potrzebuję pana pomocy. – Potrzebowała mojej pomocy. Kupiła mnie tymi słowami, dobrze zdawałem sobie z tego sprawy i nic nie mogłem na to poradzić.
- A w czym, taka ślicznotka, jak pani, potrzebuje pomocy od takiego faceta, jak ja? – spytałem, oferując jej łyk z mojej słomki. Odmówiwszy, zwróciła głowę w stronę okna, a szarość deszczowych chmur ani trochę nie wpłynęła na jej niezachwianą urodę.
- Potrzebuję kogoś, kto potrafiłby odnaleźć pewien przedmiot, który został mi skradziony. Bardzo… drogocenny przedmiot. Moją Lalkę. Potrzebuję, by znaleziono ją szybko i dyskretnie. – Ponownie odwróciła się ku mnie, a tym razem, na jej twarzy malowała się determinacja. – Zrobiłby to pan dla mnie, panie...
- Jonathan Richards. – Potrząsnęła moją zaoferowaną dłonią. – Rzeczy skradzione zazwyczaj nie należą do mojej działki. To bardziej zadanie dla policji, więc dlaczego ja? Dlaczego chce pani akurat mojej pomocy?
- Zgubiłam to w... dość niewygodnym miejscu – przyznała po chwili wahania. Nie odezwałem się, tym samym zmuszając ją do rozwinięcia myśli. Z nieco zdesperowanym westchnięciem przysiadła na krześle na przeciw mojego biurka. – Zgubiłam to za Składzikami Rowerowymi – wyznała w końcu szeptem, a mnie aż zmroziło. Składziki Rowerowe. Jedyne miejsce na Placu Zabaw, do którego mieliśmy zakaz wstępu. Wiedziałem... miałem przeczucie od samego początku, że coś z tą laską musi być nie tak i powinienem był odmówić od razu, ale nie zmądrzałem. Taki właśnie problem z damami w opresji. Sprawiają, że robisz dla nich głupie rzeczy.
- Ma pani zdjęcie tej Lalki? – spytałem.
           
            Dopiero po porannym apelu udało mi się dostać na Plac Zabaw. Zimny wiatr hulał po rozległej przestrzeni trawnikowej i zmusił mnie do ciaśniejszego owinięcia się moim prochowcem, gdy uważnie rozglądałem się po miejscu przestępstwa. Moim pierwszym ruchem w planie działań, było sprawdzenie wart policji i znalezienie słabych punktów w ich patrolu. Tylko wtedy mógłbym wybrać się do zakazanego miejsca za Składzikiem Rowerowym. 
Niestety, nie miałem dzisiaj szczęścia. Po krótkiej obserwacji patrolów policyjnych przez własnoręcznie zrobioną lunetę z najlepszego rodzaju kolorowego kartonu i ozdobioną wycinkami z powieści detektywistycznych, dowiedziałem się, że to pani Philips, o wzbudzającej grozę ksywie „Woźna”, pełniła dzisiaj wartę obok Składzika. Nie była jedną z tych głupiutkich policjantek, którym wystarczyło rzucić kilka komplementów i już przychylniej spoglądały na wizję przepuszczenia prywatnego śledczego na ich teren przestępstwa. O nie. Była twardą, surową kobietą o bystrym oku, potrafiącym już z daleka wypatrzeć ludzi z tendencją do łamania zasad, więc szybko porzuciłem pomysł, by użyć łapówki lub gróźb i szantażu, by przekraść się obok niej.
            Musiałem być mądrzejszy, musiałem trzymać się z boku i nie rzucać w oczy, inaczej to śledztwo mogłoby się skończyć szybciej niż się zaczęło. Ale gdzie brakowało mi szczęścia, tam nadrabiałem doświadczeniem. Wiedziałem z kim muszę porozmawiać, by ruszyć dochodzenie na przód i wiedziałem dokładnie, gdzie go znaleźć.
            Will lubił przesiadywać pod zjeżdżalnią. Było to miejsce, które pozwoliło mu unikać nieprzychylnych, podejrzliwych spojrzeń glin, ale także zachęcało potencjalnych klientów. Znalazłem go opierającego się o drewniane wzmocnienia struktury z nonszalancją człowieka, który dobrze zna swoje miejsce na świecie. Skinął do mnie zachęcająco głową, gdy się zbliżyłem, ale nadal widziałem to spojrzenie predatora w jego oczach. Jakby tylko się szykował na zdobycie kolejnej swojej ofiary. I zdawałem sobie sprawę z tego, że przedmioty i ludzie czasem znikały bez śladu w towarzystwie Willa, więc planowałem przeprowadzić naszą rozmowę względnie szybko i trzymać moją własność głęboko w kieszeniach. Tak na wszelki wypadek.
            - Jon. – Wyciągnął w moją stronę dłoń, którą szybko uścisnąłem. – Co cię sprowadza do mojej części tego świata?
            - Potrzebuję skorzystać z twoich usług – wyjaśniłem krótko. Skrzywiony uśmiech pojawił się na twarzy Willa, gdy tylko usłyszał moje słowa. Nie lubiłem go wynajmować, ale był moją jedyną szansą na dostanie się tam, gdzie chciałem się znaleźć. Musiałem po prostu zagrać w jego grę i modlić się, żeby w międzyczasie nie stracić wszystkiego, co posiadałem.
            - Jestem dość zajęty w danym momencie, Jon – powiedział chłopak, opierając się beztrosko o drewniany drąg i niedbale przeczesując swoją blond czuprynę jaskrawo zielonym grzebieniem w różowe kwiatki. Wiedziałem, że zapewne nie należał do niego i jakaś dziewczyna rozpaczała za zgubą, ale nie mogłem się rozpraszać. Miałem co innego na głowie. – Co to za robota? – spytał Will. Byłem pewny, że w jego głosie usłyszałem nutę zaciekawienia.
            - Potrzebuję krzykacza – odparłem bez owijania w bawełnę. Liczył się przecież czas, a nie miałem go wiele.
            - Krzykacza, co? To duża robota. Duża robota oznacza dużą stawkę, Jon. – Jego uśmiech znacznie się poszerzył, ale liczyłem się z tym. Znałem jego typ ludzi.
            - Domyślam się. Ile chcesz? – Will nie odpowiedział od razu, głęboko się nad czymś zastanawiając. To było wszystko na pokaz, oczywiście. Dobrze wiedział, czego ode mnie chce od momentu, gdy do niego podszedłem.
            - Jeśli mam to zrobić, Jon, chcę zwyczajową stawkę plus zabawkowe autko i paczkę nowych kredek świecowych. – Jego cena była wysoka. Za wysoka na to, o co prosiłem.
            - Zwyczajowa stawka plus kredki – zaoferowałem, dobrze wiedząc, że Will lubi się targować.
            - Nie rób mi tego, Jon. Myślałem, że jesteśmy kumplami! Zwyczajowe, łódka, nie musi być nowa, i kredki.
            - Zwyczajowe, kredki i... – z kieszeni wyciągnąłem srebrną monetę. – Dziesięć pensów. – Zauważyłem, jak usta drgają mu nieznacznie. Miałem go. Wziął głęboki wdech.
            - Jesteś dobrym kumplem, Jon. Sprowadzasz mi sporo klientów i naprawdę to doceniam. – Wyciągnął dłoń. – Ale jeśli spróbujesz mnie wykołować, dowiem się o tym. I będą konsekwencje, jasne?
            - Jak słońce. – Wcisnąłem mu monetę w dłoń razem ze „zwyczajowym”, czyli małą, okrągłą, brokatową naklejką ze słowami „dobra robota”. Przyjął je, mrugając do mnie porozumiewawczo. No i tym sposobem ubiliśmy interes.

            Dwie minuty później byłem gotowy i przyczajony na skraju Placu Zabaw. Stąd miałem jedynie dziesięciosekundowy sprint do Składzików Rowerowych i już wyczuwałem orli wzrok pani Philips powoli skupiający się w moim kierunku. Ale miałem plan, a tym planem był Will. I zadziałał idealnie. Bo Will był dobry w dwóch rzeczach, a jedną z nich było udawanie samolotów. I to było jego pierwszym ruchem. Szeroko rozkładając ramiona przebiegł obok gliny na zmianie, zestrzeliwując niewidzialnych wrogów z nieba. Miałem wrażenie, jakby miał nagle rzeczywiście wystartować i odlecieć, bo był tak przekonywujący. Drugą rzeczą, w której Will był dobry, było „nurkowanie”. Nazywał siebie „nurkiem do wynajęcia” właśnie z tego powodu. Czasem człowiek potrzebował odwrócenia uwagi. I Will był najlepszym człowiekiem w tym fachu.
            Rzucił się dramatycznie na ziemię i nikt by nie podejrzewał, że zrobił to specjalnie, nawet pani Philips nie miała o tym pojęcia, a przecież stała tuż obok niego. Kiedy wybuchnął płaczem, jego wielkie krokodyle łzy były bardzo efektywne, a pani Philips nie miała wyjścia tylko odejść ze swojego stanowiska i pomóc mu wstać. To było to, moja szansa. Nie traciłęm czasu tylko odwróciłem się i puściłem biegiem w stronę Składzików Rowerowych, dłonią mocno przytrzymując kapelusz, by wiatr nie zdmuchnął mi go z czoła.
            Składziki były dość zwyczajną, starą konstrukcją wybudowaną, by chronić rowery przed deszczem. Nic więcej oprócz niewielkiej, ceglanej ściany i kilku siatek marszczonego metalu, dzielącego pomieszczenie na kilka boksów. Jednakże, za tą niezbyt imponującą budowlą był raj dla bardziej szemranej populacji Placu Zabaw. Jeśli miałeś jakiś podejrzany interes do przeprowadzenia, to było miejsce, by to zrobić. Nie mogłem powstrzymać pytań napływających do moich myśli, dotyczących tej ślicznotki, Bethany Rose. Co mogła robić w takim miejscu? Przeklinałem siebie za podjęcie tej roboty tylko dla pary pięknych oczu, ale teraz było już za późno, by się wycofać. Już tu byłem, więc mogłem się i rozejrzeć.
            Składzik był zimny i unosił się w nim niezbyt przyjemny zapach wilgoci. Na szczęście był także pusty, więc mogłem spokojnie przystąpić do pracy bez rozpraszania przez inne osoby. Wyciągnąłem niewielki notes i ołówek z wewnętrznej kieszeni mojego prochowca i zabrałem się za szybkie szkicowanie przedstawiającego się przede mną miejsca zbrodni. Początkowo nic nie przykuło mojej uwagi. Niezbyt imponująca i rozpadająca się konstrukcja nie oferowała mi żadnych wskazówek do śledztwa. Ale w momencie, gdy już miałem się poddać i zacząć szukać poszlak gdzie indziej, odrobina koloru w rogu pomieszczenia przykuła moją uwagę. Za jednym z rzędów rowerów, tuż przy zardzewiałym, starym łańcuchu leżało kolorowe opakowanie popularnego batona KitKat. Pochyliłem się i delikatnie podniosłem materiał dowodowy końcówką ołówka.
            - Bingo – wyszeptałem tryumfalnie. Niestety, handel słodkościami był obszerny i dochodowy na Placu Zabaw i nie sposób było powiedzieć, kto był głównym dostawcą tych niebezpiecznych używek. Dzieciaki przychodziły z najdalszych zakątków szkoły by znaleźć chwilowe ukojenie w haju dostarczanym przez zastrzyk dużej dawki skoncentrowanego Cukru. Naturalnie, wszyscy lokalni dilerzy narkotyków zapomnieli wspomnieć swoim klientom o zatrważających efektach ich produktów jakim, na przykład, była próchnica, hiperaktywność i zapaść ponarkotykowa, następująca gdy Cukier się wypalał z krwiobiegu i każdy ćpun zostawał sennym zombi. Kolorowy papierek nie dał mi wiele, ale przynajmniej miałem jakąś wskazówkę, a oznaczała ona wizytę u Dziewczyn.
           
Dziewczynami były Louise i Vicky, bliźniaczki uznające się za koneserów w Cukrzanym biznesie. Zawsze razem, można je było zazwyczaj znaleźć w kącie boiska asfaltowego, na którym wyrysowana była plansza do gry w klasy i dzisiaj nie było inaczej. Radośnie plotkujące stały otoczone przez swoich pełnych nadziei klientów, w których oczach wyraźnie widać było głód. Nie wydałem ich policji, bo od czasu do czasu dostarczały mi przyzwoitych informacji, a ich handel Cukrowy był domowej roboty i posiadał mniej sztucznych składników.
            Tłum wokół Dziewczyn był dość duży i skutecznie zagradzał mi drogę dostępu. Rozważałem zwyczajne przepchanie się do centrum kręgu, kiedy duży piątoklasista w ciemnym garniturze i przyciemnianych okularach zablokował mi drogę. Spojrzałem w górę na jego pozbawioną emocji twarz, podczas gdy on z kamienną miną patrzył prosto przed siebie, starając się wyglądać jak najbardziej zastraszająco, jak tylko to było możliwe.
- Masz sprawę do dziewczyn? – spytał grobowym głosem, a ja jedynie chrząknąłem w odpowiedzi i spróbowałem przecisnąć się obok niego, ale jego duża dłoń ze stanowczością spoczęła na mojej piersi. – Nikt nie spotyka się z Dziewczynami bez wcześniejszego ustalenia terminu – oświadczył. Spojrzałem w dół na jego dłoń i wycofałem się nieznacznie z zasięgu Mięśniaka Dziewczyn. Zacisnąłem dłonie w pięści, gotowy do podjęcia bardziej drastycznych akcji, kiedy głos z centrum tłumu powstrzymał mnie od sprowadzeni sytuacji na niebezpieczne tory.
- Jon? – powiedział głos. – Tak, to JEST Jon. Wszędzie rozpoznałabym ten kapelusz. - Mięśniak odsunął się na bok, a tłum rozsunął się przede mną otwierając mi wolną drogę prosto do Dziewczyn, które spoglądały na mnie z ekscytacją. Z ostrzegawczym warknięciem minąłem Mięśniaka i ruszyłem na przód, ignorując puste spojrzenia członków tłumu. Dziewczyny stały na ławce trzymając się za ręce. Były otoczone przed pudła ciast i ciasteczek, a sposób, w jaki zgraja zebranych gapiła się na te pudła wprawiała mnie w jakieś niewypowiedziane zdenerwowanie, którego nie chciałem pokazać na twarzy. W końcu przyszedłem tu po odpowiedzi.
- Jony, Jony, Jony. – Vicky wyszczerzyła się, odgarniając swoje długie, rude włosy z twarzy na plecy. – Minęło sporo czasu, odkąd cię ostatnio widziałyśmy, prawda? – zwróciła się do mniejszej z sióstr blondynki, która żywo pokiwała głową.
- Babeczkę? – zaoferowała Louise, uśmiechając się przyjaźnie, ale posłałem jej lodowate spojrzenie.
- Wiesz, że nie biorę – warknąłem nieprzyjemnie. – Jestem tu tylko po odpowiedzi.
- A tam, zero z tobą zabawy, Jony. – Vicky udała urażoną. – Jak możemy ci dzisiaj pomóc, panie detektywie? – spytała, a ja wyciągnął z kieszeni kolorowe opakowanie po batonie. Twarz Louise wykrzywiła się w grymasie wściekłości.
- Dlaczego TO tutaj przyniosłeś? – spytała ze złością.
- A więc to nie jedno z waszych – powiedziałem niewinnie, choć dobrze zdawałem sobie z tego sprawę. Louise, która była tą z sióstr własnoręcznie piekącą wszystkie ich produkty (Vicky zajmowała się dystrybucją) pewnie czuła się urażona, że przynoszę w ich kręgi produkt z konkurencyjnej szajki. Nazywała je „brudnym Cukrem” bo należał do masowej produkcji i nie był domowej roboty, jak jej wyroby. Jej twarz przeszła przez kilka odcieni czerwieni, ale to Vicky się odezwała.
- Nie rozprowadzamy tego plugastwa tutaj. Tylko domowe smakołyki zrobione przez Louise – powiedziała i uspokajająco poklepała siostrę po plecach. Louise wydała się momentalnie udobruchana przez jej słowa.
- Więc gdzie znajdę dilera babrającego się w tym brudzie – spytałem, licząc, że moje sympatyzowanie z Dziewczynami pozwoli mi do namówienia ich do współpracy.
- Niby czemu miałybyśmy ci powiedzieć? – powiedziała Vicky drażliwym głosem, ale ja nie miałem czasu na gierki.
- Pani Philips byłaby bardzo zainteresowana faktem, iż bezkarnie stajecie sobie na ławkach. Czy nie były świeżo malowane w zeszłym tygodniu? – zapytałem retorycznie z cwanym uśmiechem na twarzy. Moja subtelna groźba nie miała żadnego pokrycia, ale nie musiały o tym wiedzieć, prawda? Vicky westchnęła i spojrzała na Louise.
- W porządku, powiedz mu – poddała się blondynka.
- To jest Gregory’ego – wyjawiła Vicky z drwiącym uśmieszkiem na twarzy.

Gregory. Był grubą rybą na Placu Zabaw. Chłopaki chcieli nim być, a laski chciały być z nim. Zbierał wszystkie naklejki „dobrej roboty” od gliniarzy za dobrze wykonane lekcje, był wszędzie, o wszystkim wiedział i ogólnie to był wybitnym obywatelem. No chyba że bliżej się mu przyjrzało. Prawda była taka, że babrał się w mnóstwie różnych niezbyt legalnych przedsięwzięć na całym Placu Zabaw. Handlowanie Cukrem, nielegalne kółka zakładów piłkarskich, podziemne kluby walki-na-niby. Wszystko co nielegalne, Gregory prawdopodobnie maczał w tym palce, a pewnie nawet tym zarządzał.
Samotne stawienie mu czoła byłoby głupotą, bo gość na wszystko miał alibi, albo znajdywał się kto inny gotowy do przyznania do danego przestępstwa za niego. Wiedziałem, że żeby do niego dotrzeć, będę musiał skontaktować się z którymś z jego podwładnych. Najlepiej z jakimś dilerem, bo od takiego najłatwiej mi będzie wyciągnąć informacje na temat zaginionej Lalki. Od Dziewczyn dowiedziałem się, że jeden z dilerów często przebywa pod karuzelą. A żeby pokazać swoje poparcie kazały swojemu Mięśniakowi mnie tam odeskortować. Przezabawny gościu, nie ma co.

Niestety, dopiero na przerwie lunchowej udało mi się ponownie wyjść na Plac Zabaw i kontynuować śledztwo. Dobrze było znowu być na świeżym powietrzu, ale mój nastrój znacznie się pogorszył, gdy zbliżyłem się do karuzeli. Ludzie wokół śmiali się w głos, wrzeszczeli ile sił w płucach, skakali wokół i wykazywali wszelkie oznaki hiperaktywności. Były to wszystko symptomy brania dużych dawek Cukru, najgroźniejszego narkotyku na rynku. I oznaczały, że zbliżałem się do źródła tego całego zamieszania. Ćpuni byli wszędzie. Chaos ekscytacji znajdował się po środku karuzeli, ale gdy spróbowałem tam dotrzeć zostałem popychany we wszystkich kierunkach, niektórzy wrzeszczeli mi prosto w twarz jakieś niezrozumiałe hasła w stylu “uwolnić orkę!” i ogólnie byłem napastowany ze wszystkich stron. Jeden szczególnie pobudzony użytkownik złapał mnie za tył prochowca i zażądał, żebym go przewiózł pod zjeżdżalnię na plecach „jak konik”. Moje ostre spojrzenie i ciche, choć stanowcze warknięcie, sprawiło, że chłopak uciekł ode mnie z krzykiem.
Wziąłem głęboki oddech. Musiałem przejrzeć ten chaos na wylot i znaleźć igłę w stogu siana. Tą jedną rzecz odstającą od reszty. Co tu nie pasowało? Minęło dziesięć minut zanim go znalazłem; jedynego gościa w tłumie nie okazującego symptomów Cukru, a zamiast tego chodzącego wokół i subtelnie próbującego wtopić się w otoczenie, a tym samym sprzedającego więcej narkotyków swoim klientom. Szybkim marszem ruszyłem przed siebie, spychając ćpunów wchodzących mi w drogę na boki. Zwolniłem jednak, gdy zauważyłem, że dilera klepie się po kieszeniach ze zgubionym wyrazem twarzy. Skończył mu się towar. Gdy niespodziewanie spojrzał w moim kierunku zacząłem podskakiwać w miejscu, jak jakiś idiota, starając się wyglądać, jak reszta dzieciaków wokół. Na szczęście nie byłem tu jedynym idiotą, więc wtopiłem się w tłum idealnie.
Diler mnie nie zauważył i ruszył w kierunku pobliskiego bloku z toaletami. Był to nieduży budynek na skraju Placu Zabaw, nieustannie patrolowany przez gliny, więc nie sądziłem, że to tam ktoś odważyłby się przechowywać swój towar. Ale może właśnie o to chodziło? Diler powędrował w kierunku drzwi męskiej ubikacji, ale gdy policjant odwrócił wzrok, chłopak raptownie zmienił kierunek, wziął ostry zakręt w lewo i popędził za budynek. Zwolniłem swój pościg i udałem, że podziwiam skrawek flory. Nie było przecież żadnego powodu, żeby szarżować na spotkanie potencjalnie niebezpiecznej sytuacji, skoro mogłem zwyczajnie poczekać. Mniej niż minutę później głowa dilera wyjrzała zza rogu budynku, sprawdzając czy ma wolną drogę, po czym z powrotem wybiegł na Plac Zabaw, jakby nigdy nic. I nadszedł czas, bym się dowiedział o co w tym wszystkim chodzi.
Policjantem na służbie przy toaletach był pan Adams, który pracował na tym komisariacie dopiero od kilku miesięcy i był łatwy do obejścia. Pomyślałem wtedy, że może Gregory własnoręcznie ustawił go na tym patrolu, by mieć łatwiejszy dostęp do swojej kryjówki. Ale czy miał aż taką władzę? Odpowiedź na swoje pytanie otrzymałem, gdy skręciłem za róg budynku i na ziemi, wśród krzewów i licznego listowia ujrzałem całą górę Lalek leżących twarzami w dół w błocie (co za zbrodnia!). Wszystkie identyczne do tej, którą opisała mi Bethany Rose. Westchnąłem ze zrezygnowaniem. Wrobiła mnie.

Gdy kilka minut później znalazłem ją w mojej klasie, byłem w kiepskim humorze. Widocznie byłem zbyt zauroczony tą dziewczyną, by zobaczyć, że bawiła się mną od samego początku. Nie lubiłem, gdy ludzie mną pogrywali. Musiała zauważyć mój grymas twarzy już z odległości kilometra, bo gdy podeszła bliżej i przysiadła przy moim biurku, była blada jak ściana. Rzuciłem jej Lalkę.
- Znalazłeś ją! – wykrztusiła, nie kryjąc zaskoczenia na twarzy.
- Skończ z tą gierką, panno Rose. Nie mam ochoty się w nią bawić – warknąłem. – Dlaczego wysłałaś mnie na to bezsensowne poszukiwanie Lalek... – przewróciłem zabawkę, by ukazać jej urwaną z tyłu część - ...wypełnionych Cukrem? – Trzasnąłem Lalką o stół przed nią, aż podskoczyła. – Pracujesz dla Gregory’ego? Czego chcesz? – Skrzywiła się, a ja momentalnie poczułem się winny, gdy w jej pięknych oczach pokazał się strach. Ale musiałem wiedzieć.
- Ja... Ja... – zaczęła roztrzęsionym głosem. Przechyliłem się przez stół w jej stronę, nasze nosy prawie się teraz stykały.
- Co?
- Ja jestem policjantką – wyznała w końcu. Jej słowa uderzyły mnie jak rozpędzona ciężarówka. Była tajną agentką. I wyjaśniła mi wszystko. Udawała przyjaciółkę Gregory’ego, żeby dowiedzieć się, gdzie trzyma zapas swojego towaru, ale dotychczas nie udało jej się zajść bardzo daleko w śledztwie. Jedyne, czego się dowiedziała, to jak szmuglują narkotyk do szkoły. Lalki. Ale żeby dni nieustannego śledztwa nie poszły na marne, musiała się dowiedzieć, gdzie Gregory je przechowywał. – Znalazłeś go, prawda? – uśmiechnęła się do mnie. – Znalazłeś jego towar! – Westchnąłem i wyjrzałem przez okno. Popołudniowe słońce zaczynało przemieszczać się w dół po niebie. Niedługo moja zmiana w pracy się skończy i trzeba będzie iść do domu.
- Taaa... znalazłem – przyznałem. Nie lubiłem, gdy ludzie mną pogrywali, ale przynajmniej tym razem ktoś to zrobił dla dobra sprawy.
- W takim razie pójdziemy tam w czasie popołudniowych zabaw – zadecydowała, a jej brązowe oczy zaświeciły determinacją. Nie miałem wyjścia tylko się zgodzić.

W czasie popołudniowych zabaw podwórkowych chmury na niebie zaczęły szarzeć i grozić deszczem. Razem z Bethany Rose przecięliśmy Plac Zabaw w stronę bloku z toaletami. Byłem trochę nerwowy i pociły mi się ręce, za to Bethany była ostoją spokoju, uśmiechająca się pod nosem na widok mojej reakcji.
- Tam z tyłu? – spytała, gdy podeszliśmy do budynku. Skinąłem głową.
- Ty weź jedną, a ja drugą stronę – zasugerowałem i ruszyłem lewą stroną budynku. Glina na patrolu jeszcze tu nie dotarł, więc mieliśmy szansę na spokojne śledztwo. Truchtem przebiegłem obok drzwi do toalet i zerknąłem zza rogu w kierunku Beth, ale już jej nie było. Musiałem się pośpieszyć. Ruszyłem biegiem przed siebie, ale, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, w połowie drogi z kimś się zderzyłem. Impet zderzenia pozbawił mnie tchu i gruntu pod nogami, jednak podniosłem się szybko, kątem oka widząc dwie Lalki. Jedna w rękach nieznajomej mi dziewczyny, a druga na ziemi nieopodal. Leżąca na ziemi uczennica miała w oczach, pod grzywą brązowych loków, niewypowiedziany strach. Wyciągnąłem broń z kabury i wycelowałem w jej stronę.
- Ani drgnij – powiedziałem, w moim głosie stanowczy autorytet. – W imieniu prawa! – Dziewczyna po prostu patrzyła na mnie z przerażeniem, aż w końcu jej wolna dłoń przesunęła się nieznacznie. – Uważaj – ostrzegłem, palec wskazujący prawie na spuście.
- Jestem tajną agentką dla nauczycielskiej policji – powiedziała, opanowują głos. – Pozwól mi wyciągnąć odznakę.
- Następna tajna policjantka? – spytałem z niedowierzaniem. Dziewczyna odsunęła poły swojego granatowego swetra i pokazała mi metalową odznakę Prefekta. I po raz kolejny dzisiejszego dnia poczułem się jak głupek. – Ale skoro ty jesteś policjantką... – zacząłem, gdzieś tam w podświadomości od dawna zdając sobie sprawę z tego, co się wokół mnie działo już od rana.
- No w końcu się domyśliłeś. – Głos Bethany odezwał się zza moich pleców. Wyszła zza rogu budynku z dwoma piątoklasistami za ochroniarzy. Każdy z nich trzymał imponującej wielkości pistolet na wodę.
- Nie jesteś policjantką – powiedziałem praktycznie do siebie, mając nadzieję, że zaraz zapadnę się pod ziemię.
- A wyglądam na nią? – Bethany zaśmiała się okrutnie. – Chciałam się po prostu dowiedzieć, kto kradnie moje Lalki. Nie jest łatwo dostarczać Cukier na Plac Zabaw, wiesz?
- Więc... nie pracujesz dla Gregory’ego? – tajna agentka zapytała, nadal leżąc na ziemi.
- No błagam... – Bethany Rose przewróciła oczami. – Ten cienias pracuje dla mnie!
- Niezłe zeznanie tuż przed policjantką – wytknąłem.
- A tam i tak nie pożyje na tyle długo, by komuś o tym opowiedzieć. – Bethany mrugnęła do mnie porozumiewawczo. – Ty też nie, przystojniaku – dodała. To była wyraźnie sprawa życia i śmierci. A takich sytuacji starałem się aktywnie unikać, no ale raz na jakiś czas bogowie decydują, że powinieneś się jednak rozerwać i rzucają ci taką kłodę pod nogi. Na całe szczęście moje nogi były do takich sytuacji przygotowany. Na przykład teraz jedna z moich stóp nadal znajdowała się pod jedną z Lalek, którą upuścił Prefekt, gdy się zderzyliśmy.
- Cóż... – zacząłem niewinnie po czym kopnąłem Lalkę w powietrze. Bethany pisnęła z przestrachem, co dało mi szansę do złapania policjantki pod ramię i pociągnięcie jej za róg budynku. Woda z pistoletów poleciała na ścianę dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze moment temu byliśmy. Agentka również krzyknęła z przerażeniem, ale nie było czasu na bycie delikatnym. Ponownie ją szarpnąłem, by porządnie stanęła na nogach i biegiem puściliśmy się prze Plac Zabaw. Kolejne pociski przeleciały obok nas i trafiły w trawę po naszej lewej. Za blisko. Popchnąłem Prefekta z dala od siebie, gdy kolejne pociski przeleciały pomiędzy nami. Byliśmy za daleko od pani Philips. Za daleko i za wolni. Ale uratowało nas coś niespodziewanego. Pan Adams z kubkiem herbaty w ręce. Prawie że na niego wpadłem.
- Hej, koleżko. – Uśmiechnął się przyjaźnie. – Gdzie się tak śpieszysz? – spytał, a ja zerknąłem za siebie. Bethany i jej osiłki mieli nietęgie miny. Zabrałem agentce Lalkę i podałem ją policjantowi Adamsowi.
- Ukradłem to Bethany Rose – powiedziałem po prostu. Zdziwiony wyraz twarzy gliny przeszedł z Lalki na twarz zbliżającej się w naszym kierunku Bethany.
- Ja nie... Ja... – zaczęła żałośnie.
- Kradzież jest przestępstwem, Jon – powiedział glina. – Mówisz, że to należy do Bethany? – spytał w momencie, gdy spod kraciastej sukienki zabawki na ziemię wypadło pięć KitKatów. Jego wyraz twarzy był genialny. Bethany Rose szybko została eskortowana do gabinetu Dyrektora, a ja w końcu pozwoliłem sobie na uśmiech. Nie wszystko potoczyło się tak, jakbym sobie tego wymarzył, ale w życiu rzadko się to zdarzało. Agentka westchnęła z ulgą i wyciągnęła w moją stronę dłoń.
- Świetna robota, detektywie Richards – powiedziała, szczerząc zęby w uśmiechu. – Przez chwilę myślałam, że nas dopadną – wyznała, a ja zaśmiałem się pod nosem. – Myślałeś kiedyś o zostaniu Prefektem? Byłbyś świetnym dodatkiem do naszego składu sił specjalnych – powiedziała. Uśmiechnąłem się kącikiem ust spod kapelusza i ciaśniej otuliłem prochowcem.
- Dzięki za ofertę, ale jutro mam zamiar być astronautą.


9.10.1986
dziennik Jonathana Richardsa
dzisiaj jestem astronautą

Ludzie w NASA nie lubili, gdy ich pracownicy się spóźniali. Dlatego też, gdy zaparkowałem przed rządowym budynkiem (imienia świętego Josepha) tej znanej, astronomicznej organizacji, serce biło mi jak szalone. Było za trzy dziewiąta. Wyskoczyłem z samochodu, nie reagując na ponaglające słowa ukochanej i dopingujące dzieci, i szybkim krokiem ruszyłem do środka, nerwowo zerkając na zegarek. Po drodze do odpowiedniego pomieszczenia symulatorów lotu, gdzie miałem kontynuować moje szkolenie, spotkałem doktor Philips. Laureatkę nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, bezcenną, a jednak całkiem przerażającą kobietę o ksywie „Woźna”. Jej nieco głupawy uśmiech i mop w ręku wcale mnie nie zmyliły. Wiedziałem, że jest jedną z najinteligentniejszych osób w naszej placówce. Znaczącym gestem wskazała zegar na ścianie i pokręciła z dezaprobatą głową. Cholera... czyżby miała zamiar na mnie donieść Dyrektorowi...?

6 comments:

  1. Nathaniel Sathirian vel Syriusz25 April 2013 at 22:27

    Pozwolę sobie tylko stwierdzić, że nie olałem tego opowiadania, tylko ostatnio zupełnie nie mam czasu, a ono jest długie i no... właśnie...:/
    Pzdr ;)

    ReplyDelete
  2. Nathaniel Sathirian vel Syriusz21 May 2013 at 23:54

    I'm back! (czyżby słyszał plaśnięcie wielu dłoni, w słynnym "epic facepalm" z Nagiej Broni...?;p) No cóż niestety to ja... Jestem co prawda w połowie sesji, ale mam chociaż chwilowo więcej czasu i postaram się przeczytać całość, bo jak na razie jestem gdzieś w połowie, i trochę się nie mogę "dogadać", z tym gatunkiem literackim (co jest o tyle dziwne, że masz do czynienia z twórcą podstawówkowego, klasowego biura śledczego, ergo "robiłem w tej samej branży" co Twój bohater;p). Ogólnie nie przepadam za 1-osobową narracją z perspektywy dziecka, bo ona mi się wydaję zawsze nieco nienaturalna (albo za infantylna albo znowu zbyt dojrzała). Ogólnie, aff...!, stylistycznie wszystko jest udane, tylko po prostu jak powiedziałem nie mogę się przekonać do tematyki. Ach no i wyszedł taki dziwny efekt w momencie kiedy przychodzi ta dziewczyna i są "przemyślenia" tego detektywa i w pewnym momencie ni z gruszki ni z pietruszki on dojeżdża -"Niezła laska z niej była". Szaks! Czemu? On ma jakieś 10 lat, tak nie myślą dzieci w tym wieku (albo ja jestem inny O.o). To jak dla mnie zabrzmiała jak ujawniający się narrator w trakcie mowy pozornie zależnej, problem tylko w tym, że to jest narracja 1-osobowa i nie ma żadnego "zewnętrznego" narratora, który by się mógł ujawnić.
    EDIT. Dobra, od momentu spotkania z Dziewczynami akcja zaczyna się robić naprawdę mocna, a narracja robi się przeepicka. Serio. Klimat kojarzy mi się z pierwszą częścią Max Payne'a z tą tylko różnicą, że jest mniej strzelanin, więcej słodyczy i nie pada śnieg!^^ Mistrzostwo! Znalazłem może jedno dziwne zdanie "Jego wyraz twarzy był genialny", lepiej brzmi chyba "Wyraz jego twarzy był genialny". Ogólnie, jeśli mogę to tak nazwać, druga część jest świetna!:D Ojciec Chrzestny spotyka Moją Dziewczynę, naprawdę bardzo miły akcent po miesiącu nad książkami do fizjologii^^ Może druga część w stylizacji na Odyseję Kosmiczną? ;p
    Looking forward to hearing from You,
    Nath ;)

    ReplyDelete
  3. Nathaniel Sathirian vel Syriusz21 May 2013 at 23:58

    Errata.
    Dwa razy użyłem stwierdzenia "druga część", odnosząc się do dwóch innych kwestii. Za pierwszym razem chodziło mi o fragment niniejszego opowiadania od spotkania z Dziewczynami do końca, za drugim razem o kontynuację tejże historii.
    Pewnie i tak się domyślisz, ale nie chcę wprowadzać chaosu;p

    ReplyDelete
    Replies
    1. Hej hej ^^ fajnie Cię znowu u mnie widzieć. Trzymam kciuki za Twoją sesję (moja się już skończyła, yay!).
      Dzięki za przeczytanie i wypowiedzenie się na temat opowiadania. To taki mały eksperyment był, więc totalnie rozumiem Twoje spostrzeżenia na temat narracji. Co do tej laski masz całkowitą rację ^^
      No i zorientowałam się o co Ci chodziło z tą drugą częścią, więc luz blues xD
      Pozdrowionka

      Delete
  4. Tekst jak najbardziej mi się podoba! Miałaś genialny pomysł, który ładnie ubrałaś w słowa - choć czasami wydawało się, że gdzieś się pogubiłaś i jedno czy dwa zdania zjechały z utrzymywanego przez Ciebie poziomu, ale potem wszystko już było w porządku.
    Myślę, że największą wadą opowiadania jest jego tytuł, zaletą natomiast jest właśnie ta Twoja idea! Niesamowicie mi się spodobała, pewnie dlatego mam tak pozytywne uczucia po przeczytaniu całości. Plusem też jest to, że początkowo w ogóle nie miałam pojęcia, o co chodzi - nie wiem, czy to przez mój dzisiejszy nieco podławy humor, czy przez to, że tak dobrze się zamaskowałaś - mam nadzieję, że to drugie. Element zaskoczenia też działa na Twoją korzyść i myślę, że napisanie kolejnej jednopartówki, jakby drugiej części przygód Jona byłoby naprawdę dobrym posunięciem. Fajnie tak czasem brutalny świat zniżyć do światka dzieciaków. Gdyby jeszcze kiedyś Ci się udało, będę bardziej niż zadowolona. :)

    Zapraszam do siebie na Niebyt: o tutaj

    ReplyDelete
  5. Cudowny *-*
    Czekam na następny.
    Zapraszam do mnie.
    http://storybycanary.blogspot.com

    Canary xoxoxox

    ReplyDelete