Oh, Death, оh Death, oh Death.
Won't you spare me over til another year?
But what is this, that I can't see
with ice cold hands taking hold of me?
When God is gone and the Devil takes hold,
who will have mercy on your soul?
Oh, Death, оh Death, oh Death.
No wealth, no ruin, no silver, no gold;
nothing satisfies me but your soul.
Oh, Death.
Well I am Death, none can excel,
I'll open the door to heaven or hell.
Oh, Death, оh Death,
my name is Death and the end is here...
Won't you spare me over til another year?
But what is this, that I can't see
with ice cold hands taking hold of me?
When God is gone and the Devil takes hold,
who will have mercy on your soul?
Oh, Death, оh Death, oh Death.
No wealth, no ruin, no silver, no gold;
nothing satisfies me but your soul.
Oh, Death.
Well I am Death, none can excel,
I'll open the door to heaven or hell.
Oh, Death, оh Death,
my name is Death and the end is here...
Stevie przeciągnął się, a jego
twarz nadal rozciągał uśmiech, który pozostał po tak nietypowo przyjemnym śnie.
Otworzył oczy, ze zdziwieniem stwierdzając, że nie czuje zmęczenia. To
dziwne... Przecież dziś był poniedziałek. Z narastającym niepokojem zmarszczył brwi i zerknął na budzik, stojący na szafce nocnej; przeczesał palcami włosy, które ignorując ten gest
nadal sterczały we wszystkie strony. Dopiero po kilku sekundach do jego
świadomości dotarła godzina wyświetlana na zegarku.
- Niech to szlag! – zaklął
pod nosem i zerwał się z łóżka, jednocześnie zaplątując się w pościel, w efekcie
czego wylądował na podłodze, wdychając zgromadzony na niej kurz; kichnął i
pociągnął nosem. – Głupi budzik – burknął i podnosząc się do pozycji siedzącej,
rzucił zegarkowi mordercze spojrzenie, jakby to wszystko była jego wina. Wstał
jednak szybko i pognał w kierunku łazienki. Na kafelkach, gdzie rozłożony był
niebieski dywanik, poślizgnął się i wylądował na plecach. Dokładnie tak samo,
jak co dzień.
- Nienawidzę poniedziałków
– mruknął i podniósł się z podłogi, marudząc pod nosem coś o sprzysiężeniu się
wszystkiego, co ma w mieszkaniu, przeciwko niemu. Rozmasowując stłuczone
pośladki, stanął przed lustrem; spod czarnej grzywki spoglądnęły na niego
niebieskie oczy, ale nie takie, jak niebo w pogodny dzień czy czysta tafla
jeziora. Jego były bardziej rozwodnione, wyglądały tak, jakby jakieś dziecko
malując coś farbkami za bardzo rozcieńczyło niebieski kolor wodą - nijako.
Chłopak wyprężył pierś, a pod luźną koszulką zarysował się kontur całego
kompletu żeber; zmarszczył brwi, a kilka piegów na jego nosie poruszyło się
zabawnie. - Po prostu jestem
wysportowany inaczej. – Pokiwał do siebie ochoczo głową.
Tym optymistycznym
stwierdzeniem zakończył wizytę w łazience, dobrze wiedząc, że na nic innego
czasu nie ma. Wpadł z powrotem do pokoju, otworzył szafę, z której wprost na
jego głowę spadła kupka ubrań - skutek "sprzątania" na szybko - i
zaczął przerzucać wszystkie rzeczy, robiąc jeszcze większy bałagan. W końcu, z
triumfalnym okrzykiem znalazł czystą parę spodni, które od razu na siebie
wciągnął. Zignorował fakt, że ma na sobie wczorajszą koszulkę, pomiętą i
pobrudzoną czymś, co po bliższych oględzinach okazało się być keczupem i
resztkami zaschniętych frytek. Nie przejął się tym zbytnio, zamierzając zakryć
plamy kurtką i machnął tylko ręką, nie mając czasu na poszukiwania czegoś
czystego. Złapał za plecak i zgarnął do niego wszystkie książki razem z
zeszytami, ostatni raz rozglądnął się po pokoju, który przypominał pole działań
wojennych i złapał za klucze, wychodząc na obskurny korytarz starej kamienicy.
Po zamknięciu na klucz
starych, skrzypiących drzwi, zbiegł schodami w dół; profilaktycznie mieszkał
tylko na pierwszym piętrze. Gdyby żył nieco wyżej, jego codzienne dzikie skoki
ze schodów dawno skończyłoby się skręconym karkiem. Wypadł na zewnątrz i prawie
pozbawił gruntu pod nogami idącego w stronę domu listonosza.
- Wybacz, Pat! – krzyknął
tylko i uśmiechnął się przepraszająco do mężczyzny. – Spóźnię się! – wydarł się
kolejny raz i wyminął węszącego przy koszach na śmieci kota.
- Zdążysz, Steve! -
odkrzyknął, jak zwykle uprzejmie, listonosz i wszedł do kolejnego budynku, by
rozdzielić listy.
Tymczasem chłopak zwolnił
nieco, rejestrując przed sobą swoją ulubioną sąsiadkę. Uśmiechnął się
przymilnie i pomachał wiecznie naburmuszonej staruszce, która nie wykonała w
jego stronę żadnego gestu, wpatrując się w jego brudną koszulkę i z niesmakiem
odwracając wzrok. No tak, wypadałoby zapiąć kurtkę.
- Dzień dobry pani Carlton.
– Skinął kobiecie głową, nic sobie nie robiąc z jej obojętności; wiedział, że
go nie znosi i z wzajemnością, ale nie mógł się powstrzymać przed sprawieniem
jej dodatkowych nerwów. Jak się spodziewał, kobieta całkowicie go zignorowała,
a jemu od razu poprawił się humor. Gdy tylko staruszka zniknęła mu z pola
widzenia, ruszył biegiem w kierunku szkoły.
Chesterton High School -
typowa amerykańska szkoła ze swoimi tradycjami i bogatą przeszłością, mieściła się w
północnej części miasta Chesterton w stanie Indiana. Chociaż nie była jedyną
placówką oświaty w okolicy, to jednak rocznie zrzeszała o wiele więcej uczniów
niż dwie pozostałe szkoły. Poza nauczycielami, którzy w niej uczyli i jej
absolwentami, nikt nie wychwalał CHS - jak to mawiała miejscowa młodzież - pod
niebiosa. Dzieciaki, jak to dzieciaki, myślały tylko o tym, by opuścić jej
mury. A biegnący do utraty tchu, blady młodzieniec nie wyróżniał się wcale tym,
że tak tej szkoły nie cierpiał. Chciał ją skończyć i rzucić edukację na zawsze.
Fach, którym miał zamiar się zająć, nie wymagał uczęszczania na uniwersytet. I
chwała Bogu, jeśli w ogóle wcześniej wspomniany osobnik istniał, w co Steve
czasem śmiał wątpić, zupełnie nie bojąc się tego, że zaraz może paść rażony
gromem Stwórcy.
Lawirując pomiędzy innymi
studentami, chłopak przeskakiwał po dwa stopnie, dziwiąc się, że jeszcze stoi
na nogach, a nie, jak to miał w zwyczaju, leży na podłodze. Nie minęło nawet
dwadzieścia sekund, a dobiegł już do drzwi, potrącając przy okazji jakiegoś
okularnika, który zachwiał się pod ciężarem książek, niesionych w ramionach i
wylądował w krzakach hortensji.
- Wybacz, stary! – krzyknął
Steve, nawet nie patrząc na nieszczęśnika. Gdy już dobiegał do klasy historii,
gdzie rozpoczynał lekcje, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech ulgi,
został brutalnie wepchnięty na ścianę i silnymi dłońmi do niej przyparty. Na
jego twarzy widać było przerażenie, które jednak szybko zostało zastąpione
szerokim uśmiechem.
- Prawie się spóźniłeś,
Steve - powiedziała niska dziewczyna, lustrując go przenikliwym spojrzeniem.
- Cześć, Vea. Czy mnie
wzrok nie myli? Do swej gamy kolorów na głowie, dodałaś nowe pasemka? Co to za
rodzaj czerni tym razem?
- Nie podlizuj się, Death –
mruknęła ze złowieszczym uśmiechem dziewczyna, choć widać było, że nieco ją
udobruchał. – Miałeś temu staremu piernikowi nie podpadać – dodała, zupełnie
ignorując jego pytanie. Chłopak przewrócił tylko oczami i spojrzał na
przyjaciółkę z pobłażliwym uśmiechem. Zapewne wielu ludzi stwierdziłoby, że ma
dziwny gust, co do dobierania sobie przyjaciół. Miał ich dwóch. Dziewczyna,
stojąca przed nim, była jednym z nich. Niska i drobna jak na te osiemnaście
lat, ale to jej wcale nie przeszkadzało w dokładaniu wyższym i o większej od
siebie masie osobnikom płci przeciwnej. Wręcz przeciwnie. Obrała sobie za punkt
honoru obronę tych słabszych, czyli między innymi Steva, przed chłopakami z
drużyny futbolowej.
- Anderson nie ma mnie czym
zastraszyć - odparł chłopak spokojnie.
- Tja, wiesz, że jemu
wystarczy byle powód – wytknęła Vea, nie mając zamiaru odpuścić.
- No tak. Na przykład to,
że z premedytacją przeszkadzasz mi w dotarciu na jego lekcję na czas...
Dziewczyna zmarszczyła
brwi, mając na końcu języka kolejną ciętą ripostę, ale w chwili, gdy otwierała
usta, by ją wypowiedzieć, rozbrzmiał dzwonek, tym samym ratując Steva od
wysłuchiwania kolejnych jej uwag. Chłopak uśmiechnął się promiennie i poczochrał
przyjaciółce włosy, po czym, zanim ta zdążyłaby zareagować, wpadł do klasy
historii gdzie siedziała już większość uczniów; dostrzegając siedzącego w
ostatniej ławce nieco pulchnego chłopaka, o przyjaznej twarzy, blond włosach i
okularach przesłaniających zielone oczy, ruszył w jego stronę.
- Panie Death. A pan dokąd?
- Donośny głos nauczyciela, właśnie zajmującego miejsce za biurkiem, zatrzymał
Steva w połowie drogi na koniec klasy. - Może pan dziś usiąść przede mną -
dodał z podejrzanym uśmieszkiem na ustach i wskazał dłonią wolną ławkę,
dokładnie przed sobą.
- Ależ panie Anderson, nie
ma potrzeby, bym zajmował miejsce na samym przedzie. Nie wiem czy jestem
godzien… - Kąciki ust chłopaka drgnęły lekko, chcąc wykrzywić się w ironicznym
uśmiechu, ale na szczęście wciąż tworzyły cienką, prostą linię.
- Profesorze! On ma
całkowitą rację i pierwszy raz się z nim zgodzę. Tylko nieliczni są godni
zasiadania w miejscach tuż przed pańskim biurkiem! - wykrzyknął, stojący przy
oknie, chłopak o piskliwym głosiku. Steve przesunął spojrzenie z twarzy
nauczyciela, po raz kolejny zarejestrowawszy fakt, że nie należał on do
przystojnych; mężczyzna przed czterdziestką, chudy choć nie wychudzony, z
wąsikiem i siwiejącymi włosami.
- Owen, zamiast udawać
takiego wazeliniarza, może od razu wyliżesz psorowi buty na wysoki połysk? –
syknął Steve, a w klasie zapanowała cisza. Chłopaczek z przylizaną grzywką prychnął z oburzeniem, zerkając na swego ulubionego nauczyciela, po
czym odezwał się głośno:
- Nazywam się William Owen II
i chcę, by tak się do mnie zwracano. - Wycelował nos w sufit. Klasa zafalowała;
kilka osób prychnęło pod nosem, nie ważąc się na coś innego. Vea, która zaraz
po przyjacielu weszła do klasy, wpakowała głowę pod ławkę, przed którą
siedziała, by choć trochę stłumić śmiech, ale jakoś jej nie wyszło. Tymczasem
nauczyciel stanął za biurkiem z zaciekawieniem przyglądając się odgrywającej
się w klasie komedii, jednak po chwili, z niejakim żalem stwierdził, że
wypadało, by to przerwać.
- Death, McAllen siadajcie.
Death zostajesz godzinę po lekcjach. A teraz przejdźmy w końcu do historii.
No i się zaczęło…
…no i się skończyło.
Nareszcie –
pomyślał Steve, pakując do plecaka swoje rzeczy; czując jak ktoś ciągnie go za
włosy, odchylił głowę do tyłu i spojrzał na triumfującą minę Vei.
- Tylko mi nie mów…
- …a nie mówiłam?
- Miałaś tego nie mówić,
Charlotte. – Steve uśmiechnął się szeroko, co nie było najlepszym pomysłem.
Dziewczyna zesztywniała i jedną ręką złapała Steva za gardło.
- Nigdy... Nie mów... Do
mnie... Charlotte... - warknęła, po każdym słowie mocniej zaciskając palce na
jego szyi. - Jasne? - Jej wyraz twarzy zmienił się diametralnie, gdy cofnęła
dłoń i uśmiechnęła się przyjaźnie, strzepując z ramienia chłopaka włos.
- Vea, przerażasz mnie
czasami, wiesz? – mruknął Steve i zerknął ponad głową dziewczyny. – Prawda
Arnold?
- Dokładnie tak. Ja tam się
cieszę, że jest po naszej stronie.
- I widzisz? Nie przeszkadza mu zwracanie się do niego pełnym imieniem.
Dziewczyna rzuciła mu
ostrzegawcze spojrzenie i, biorąc obu chłopaków pod ramię, ruszyła w kierunku
wyjścia z klasy.
- Zjemy na zewnątrz, czy
chcecie iść na stołówkę? - spytała, wyglądając za okno, gdzie słońce już mocno
świeciło.
- Wiesz, że nie lubię
słońca, Vea – przypomniał jej Steve, wychodząc za Arnim z klasy historyka. – Ja
tam wolę stołówkę – dodał jeszcze i klepiąc przyjaciół w ramię, popędził w
stronę wspomnianego pomieszczenia.
- Myślisz, że wywali się na
tej kałuży, której jeszcze nie sprzątnęła pani Huggins? – spytał Arni,
poprawiając okulary na nosie; miały nieznośną tendencję do zsuwania się na sam
jego czubek.
- Daję piątaka, że zaliczy
glebę - odpowiedziała dziewczyna, uważnie patrząc, jak Steve nieuchronnie
zmierza ku mokrej powierzchni, najwyraźniej jej nie widząc.
- Przyjmuję - odparł Arni
wbijając spojrzenie w plecy przyjaciela; ten stanął jedną nogą w kałuży i
poleciał w przód, ślizgając się na obcasie buta, w efekcie czego wpadł na
grupkę pierwszoklasistów. Okularnik wydał z siebie triumfalny
okrzyk, gdy Steve złapał równowagę przytrzymując się warkocza, jakiejś
dziewczyny. - Wisisz mi pięć dolców, Vea.
- Niech to szlag. –
Dziewczyna zmarszczyła brwi i rzuciła przyjacielowi mordercze spojrzenie. –
Masz, łachudro. – Wyciągnęła z kieszeni pomięty banknot i wręczyła go
chłopakowi. W czasie, gdy Arni z lubością przyglądał się swojej wygranej, Steve
stanął twardo na nogach i puścił warkocz dziewczyny. Wysoka blondynka, która
mogła być albo modelką, albo koszykarką, jęknęła i obróciła się w stronę
chłopaka.
- Patrz, jak chodzisz,
idioto! - wydarła się na pół korytarza i zamachnęła się, odbijając na policzku
zdezorientowanego Steva, czerwony ślad swojej dłoni; chłopak mrugając oczami
nawet nie zauważył, gdy zaliczył spotkanie trzeciego stopnia z mokrą podłogą. –
Kretyn. – Obrzuciła go jeszcze zniesmaczonym spojrzeniem i, odwracając się na
pięcie, odeszła w swoją stronę.
- Ha! – Vea momentalnie
odebrała załamanemu Arnoldowi banknot. – Zawsze niezawodny Steve. Okularnik
mruknął coś niezrozumiałego pod nosem i podszedł do rozciągniętego na podłodze
przyjaciela, którego złapał za ramię i pociągnął do góry.
- Wisisz mi piątaka.
- Co? Za co?
- Za to, że nie złapałeś
się tej szatynki za tobą. Nie wywaliłbyś się.
Steve uniósł wysoko brew i
podrapał się po nosie, jak to zawsze czynił, gdy nie wiedział, co się wokół
niego dzieje, czyli praktycznie zawsze za wyjątkiem kilku szczęśliwych dni.
- Em… - Otworzył usta, ale
po chwili je zamknął, nie wiedząc, co może powiedzieć. – Znaczy, że…
- Nie wysilaj się i tak ci
nie wyjdzie. - Vea, która właśnie do nich dołączyła, uderzyła obu otwartą
dłonią mocno w plecy; gest ten wydał głuchy dźwięk, a Steve i Arni jęknęli.
- Vea, kochana. – Arni
utkwił wzrok w postaci przed nimi i przygryzł wargę. – Zmierza w naszą stronę
twój adorator. Cieszysz się?
- Co?! - Dziewczyna
podskoczyła i skryła się za plecami Steva. - Nie ma mnie... Zachorowałam na
malarię... Rusz się, Steve, niedaleko jest toaleta, schowam się...
- Kiedy on cię już zauważył
– mruknął chłopak, widząc jak wysoki brunet z uśmiechem na ustach, poprawiał
niesforną czuprynę i używał odświeżacza do ust. – I chyba się szykuje na
spotkanie – dodał, czując jak dziewczyna, która do tej pory trzymała ręce na
jego plecach, zwolniła uścisk; zaraz potem do jego uszu dotarł odgłos jej
tenisówek, oddalający się w przeciwną stronę.
- Vea! Kochanie, czekaj! -
Przewodniczący szkoły biegnący za swą czarnowłosą miłością, stał się dość
popularnym widokiem. Arnold i Steve parsknęli śmiechem i sami ruszyli w stronę
stołówki.
- Jak myślisz, odważy się
ją pocałować po tym jak ostatnim razem złamała mu nos? - spytał Steve,
oglądając się za siebie.
- Myślę, że tak. Zein jest
na tyle głupi, że pewnie spróbuje. Swoją drogą to ciekawe, że chłopak wciąż się
nie poddał.
- Taa... Jak tak dalej
pójdzie to biedak skończy w rowie. - Stevie zaśmiał się i po chwili podskoczył
gwałtownie. Arni spojrzał na niego zdziwiony. - Zaraz wracam - mruknął Death i
wyciągając komórkę z kieszeni, ruszył w stronę toalet. Kiedy znalazł się już
w męskiej ubikacji i zamknął za sobą dokładnie drzwi, przez chwilę stał w
miejscu nasłuchując; gdy żadne odgłosy nie dotarły do jego uszu, zajrzał
jeszcze do trzech kabin, a gdy i w nich nie natknął się na jakiegoś
użytkownika, odetchnął z ulgą, po czym usadowił się na klozecie, odbierając
telefon z nietęgą miną.
- Halo?
- JUNIOR! – W słuchawce
odezwał się nieco świszczący głos. – JAK MIJA ŻYCIE SYNU?
- Powoli, ekscytująco, tak
jak twoje, jest pełne wrażeń, tato.
- A JAK TAM BILANS STRAT?
BO WIESZ… - Głos urwał się na chwilę, a w między czasie dało się słyszeć
przytłumione siorbanie - …NA HAWAJACH TO TYLKO DRINKI, KOŚCI I CIEKAWI
TOWARZYSZE.
- Chyba towarzyszki... -
mruknął cicho Steve, a głośniej dodał. - Czyli wakacje na emeryturze są udane?
- Celowo pominął milczeniem pierwsze pytanie.
- EJ! MŁODY! JAK TY
TRAKTUJESZ TATUSIA? – Tym razem to ojciec chłopaka zignorował jego pytanie; o
tak, w tym byli do siebie podobni.
- Przyślesz mi w liście
parasolkę z drinka? Takiej z Hawajów to jeszcze nie mam... - Co z tego, że
żadnej innej też nie miał?
- O! I WIELKIEGO PLUSZOWEGO
DELFINA! – Wydawało się, że ojciec Steva zapomniał, że nie on tu jest
dzieciakiem. – WŁAŚNIE! JAK MRUCZYSŁAW SIĘ MIEWA?
- Nie żyje.
- CO?! JAK TO? PRZECIEŻ
MIAŁEŚ SIĘ NIM ZAJMOWAĆ! ON NIE MÓGŁ UMRZEĆ… PRZECIEŻ… MÓJ MRUCZUŚ? – Mężczyzna
po drugiej stronie słuchawki zupełnie zapomniał o tym, że gdyby faktycznie
wspomniany Mruczysław umarł, wiedziałby o tym.
- Taak... Niesamowicie mi
przykro. Teraz biedny spoczywa w swojej fioletowej trumience... - powiedział
Steve dramatycznym głosem. Szczerze mówiąc to Mruszysław i tak zawsze sypiał w
swojej fioletowej trumience...
- NIE MOGĘ UWIERZYĆ…
PRZECIEŻ JESZCZE NIEDAWNO SIĘ Z NIM BAWIŁEM. BYŁ ZE MNĄ OD TYLU LAT… MÓJ
MRUCZYSŁAW… - Głos mężczyźnie kompletnie się załamał, ledwo powstrzymywał się,
by nie wybuchnąć płaczem; naprawdę był przywiązany do Mruczka. Steve natomiast
westchnął żałośnie, ledwo powstrzymując się od wybuchnięcia śmiechem.
- Tak, mi też go będzie
brakowało. Ale zawsze pozostanie w naszych wspomnieniach jako ten milusi,
puszysty mały króliczek...
- STEVE! JA… JA WRACAM,
ZARAZ ZAREZERWUJE BILET… BIEDNY MRUCZYSŁAW… - Jeszcze przez chwilę słychać było
mamrotanie pod nosem, po czym tata Steva zamilkł na zastraszająco długą chwilę
– JUNIOR! CZEKAJ NO… PRZECIEŻ MRUCZEK I TAK JEST MARTWY!
- Ach, rzeczywiście! - W
słuchawce dało się słyszeć ciche klapnięcie, gdy Steve uderzył się otwartą
dłonią w czoło.
- CZY TY CHCESZ WPĘDZIĆ
BIEDNEGO, STAREGO I ZAPRACOWANEGO OJCA, KTÓREMU POWINIEN NALEŻEĆ SIĘ SZACUNEK,
JAKO NAJWIĘKSZEMU I NAJWSPANIALSZEMU REPREZENTANTOWI SWOJEGO FACHU, DO GROBU?
Steve odsunął od siebie
słuchawkę, by nie parsknąć w nią śmiechem.
- Tatku, ależ ja cię
szanuję. Nawet jako tego, którego żaden grób nie chce.
- SKORO MOWA O GROBACH… -
Rozmówca chrząknął, a gdy przemówił ponownie jego głos nie był już taki wesoły
i beztroski jak u dzieciaka - …JAK IDZIE ZBIERANIE ŻNIW?
- Idzie jak po maśle. Na
dziś mam kolejne zlecenia. - Steve również spoważniał i odchrząknął znacząco.
- DOSKONALE! – wykrzyknął
uradowany mężczyzna. – ODWIEDZIŁBYŚ STAREGO OJCZULKA. WSZYSCY TU O CIEBIE
PYTAJĄ, NAWET PANNA HISTERIA.
- Naprawdę? - Nastolatek
wyraźnie się ożywił. Histeria była poważaną w ich kręgach osobistością, a on
zawsze na tych wszystkich oficjalnych przyjęciach nie mógł się powstrzymać od
zaglądania w jej przesadnie wyeksponowany dekolt. No, ale co poradzić? Miał
wtedy jakieś czternaście lat...
- OCZYWIŚCIE. PYTAŁA GDZIE
JEST TEN SŁODKI, PYZATY CHŁOPCZYK, KTÓRY TAK JĄ BAWIŁ.
Steve'owi momentalnie zrzedła
mina.
- Już dawno przestałem być
pyzaty - oświadczył obrażonym tonem.
- ZNACZY PANNA HISTERIA JUŻ
CIĘ ZA POLICZKA NIE WYTARGA – podsumował optymistycznie jego ojciec.
- Tato… - chłopak miał
powiedzieć coś jeszcze, ale w tej samej chwili, gdy otwierał usta, ktoś otworzył
cicho drzwi i wszedł do toalety. Steve w duchu podziękował Bogu, że łazienka ma
kształt litery "L"; na jej dłuższym boku znajdowały się kabiny, a na
krótszym umywalki i pisuary. Z jednego ktoś właśnie korzystał; brunet
przyciskając do ucha telefon, wyraźnie słyszał kapiący do muszli mocz.
- STEVE?
- Muszę kończyć - szepnął
chłopak tonem, który miał oznaczać jego niesamowite rozżalenie tym faktem.
- CO… NIE CHCESZ JUŻ
POGADAĆ Z OJCEM? TAK PO PRAWDZIE TO WŁAŚNIE SIEDZĘ W KIBLU I UKRYWAM SIĘ PRZED
DEPRESJĄ… ECH, CO ZA KOBIETA… SYNU? – No i znowu zignorował słowa
pierworodnego.
- Muszę kończyć, tato -
powiedział nieco głośniej, teraz wsłuchując się w odgłos wody lejącej się do
umywalki. - Zadzwonię później...
- UCIEKASZ MI – stwierdził
smutnym głosem pan Death. - ACH, W TAKIM RAZIE ZADZWONIĘ DO WUJKA GROZY.
- Super, pozdrów go ode
mnie... Pa, tato - powiedział Steve i szybko się rozłączył. Wyszedł z kabiny i
wyszczerzył się do suszącego ręce chłopaka, po czym opuścił toaletę,
automatycznie ruszając w stronę stołówki.
***
Brunet zbiegał po schodkach
prowadzących od wyjścia z college'u, prawie że skręcając sobie kostkę na
ostatnim stopniu; wylądował dość pewnie, jak na swoje możliwości, na stałym
gruncie i wyszczerzył się triumfalnie do przyjaciół, mając nadzieję, że tym
razem nie zakładali się o to, czy się przewróci. Siedzieli na ławce w cieniu,
chroniąc się przed ostrym popołudniowym słońcem; podszedł do nich szybko i
opadł na siedzenie obok Arnolda.
- Anderson to sadysta...
Kazał mi naostrzyć wszystkie ołówki. WSZYSTKIE! Wyobrażacie to sobie? Mam
odcisk na palcu - poskarżył się i pokazał im swój palec wskazujący. – Boli! –
jęknął i podsunął Vei pod nos palucha. – Podmuchaj.
Arnold odepchnął dłoń Steva
spod nosa przyjaciółki.
- Nie radzę, stary. Nie chcesz
chyba skończyć, jak biedny Zein?
- Vea! Co zrobiłaś
Zeinusiowi?
- Nic. Spadł ze schodów.
Mam nadzieje, że to mu coś w głowie poprzestawia.
- Wiesz, nie liczyłbym na
to – mruknął okularnik i podniósł się z ławki.
Reasumując, dzisiejszy
dzień Steve mógł zaliczyć do tych znośnych. Nie licząc dodatkowej godziny w
towarzystwie Andersona i średnio satysfakcjonującej rozmowy z ojczulkiem, był
zadowolony. Na tyle zadowolony, że gdy już pożegnał się z Veą i Arnim na
skrzyżowaniu, na którym zawsze się rozdzielali, ostatni kawałek drogi przebył w
lekkich podskokach, tym razem pamiętając, by się nie potknąć na tej szesnastej
płytce chodnikowej, którą zazwyczaj zaliczał.
Kiedy po drugiej stronie
ulicy dostrzegł Pata, skinął mu głową, nie zwracając uwagi na podziw, z jakim
się mu przyglądał. W końcu dotarł do domu w jednym kawałku, nie? Chociaż z
drugiej strony wyraz twarzy listonosza mógł być spowodowany nagłym pojawieniem
się w oknie pani Carlton.
Steve, udając, że nie widzi
starszej pani, stojącej za firanką, wbił wzrok przed siebie i już po chwili
stał na klatce schodowej swojego domu. Z szerokim uśmiechem, wciąż widniejącym
na twarzy, wbiegł po schodach na górę, ani razu się nie potykając i zatrzymał
przed, tak dobrze znanymi mu, drzwiami; wsunąwszy rękę do kieszeni, by sięgnąć
po klucze, ze zdziwieniem stwierdził, że ich tam nie ma. No tak, przecież
wszystko nie mogło pójść tak dobrze…
Po kilkusekundowej
konsternacji palnął się w czoło i zdjął plecak z ramienia; przecież rano chyba
wrzucał klucze do jednej z kieszeni. Włożył dłoń tam, gdzie spodziewał się je
znaleźć, lecz szukał na próżno. Po kilku minutach gniewnych prychań, w końcu
odwrócił plecak do góry nogami, a cała jego zawartość wylądowała na brudnej
podłodze. Dłoń Steva po raz kolejny uderzyła z głośnym plaśnięciem o jego
czoło. No tak. Klucze nadal spokojnie spoczywały w kieszeni kurtki,
przewiązanej w pasie.
Przeklinając pod nosem
otworzył drzwi i kilkoma kopniakami zgarnął swoje rzeczy do mieszkania, w
którym panował półmrok, jako że na zewnątrz słońce pomału chyliło się ku
zachodowi. W zaćmionym pokoju powitał go dość dziwny widok. Bo nie co dzień,
gdy wraca się po ciężkim dniu do domu, marząc o chwili spokoju i dłuższym
momencie poleżenia na łóżku i przymknięciu powiek, choć na chwilę, widzi się
parę krwisto czerwonych punkcików unoszących się kilka metrów nad ziemią,
jarzących się jak dwa rubiny, prawda? Zwłaszcza, jeśli owe punkciki znikają na
sekundę czy dwie, tak jakby przykrywały je powieki.
Steve ledwo powstrzymał jęk
zrezygnowania. Podszedł nieco bliżej, nie spuszczając wzroku z żarzących się
punkcików i nerwowo obciągając koszulkę. Po omacku odnalazł lampkę stojącą na
szafce i ją zaświecił, spoglądając w miejsce gdzie błyszczały nieco przyćmione,
czerwone kulki.
- Miałeś siedzieć w
trumience…
- Ja już nie chcieć
fioletowa trumna. Teraz modny być róż.
- A skąd ty to wiesz? –
Chłopak usiadł na łóżku i zaplótł dłonie na piersi, wlepiając spojrzenie przed
siebie.
- Ja czytać najnowsze Cosmo
Girl!
- Znaczy, że ciebie też mam
przefarbować?
- Nie. Lubić swoje futerko,
ale nie trumienka. Trumienka zeszłosezonowa.
- Aha… A co powie na to
tatuś?
- Tatuś już załatwić sobie
różowa trumienka!
- O ludzie… Ja naprawdę mam
patologiczną rodzinę…
- Mruczek się zgadza i ma
zlecenie. Chcieć posłuchać?
- A czy mam inne wyjście? –
spytał Stev z wyraźną rezygnacją w głosie, patrząc na fioletowego gryzonia.
- Nie. -
Mruczysław-króliczek przykicał w pobliże Steva i odchrząknął znacząco.
- Zgubiłeś łapkę… - Steve
wskazał głową leżącą na pościeli kończynę; specjalnie przeciągał rozmowę i
odwracał uwagę Mruczka. A ten, jak spodziewał się tego Steve, momentalnie
podchwycił temat i zaczął melodramatycznym tonem:
- Mruczek mieć ciężkie
życie jako zombie, a wredny Steve się z niego śmiać...
- Ja? No gdzieżbym śmiał? Z
ciebie? Nieee… - Chłopak momentalnie zaprzeczył, udając świętego. – Zaraz cię
naprawimy. Gdzie ja dałem ten klej… - Zerknął do jakiejś szafki, a nawet pod
łóżko. – Hm, na ślinę? – spytał, gdy nie znalazł tubeczki.
Króliczek podniósł jedną z
kostek, która odpadła i cisnął nią w Steva, trafiając prosto w czoło. - Iść do
Diabła! Albo nie, wujek cię lubić...
- Ale ja chętnie! – odparł
z uśmiechem nastolatek. - To mój ulubiony wujek - oświadczył. Mruczek wciągnął
powietrze przez swoje wystające zęby, co wywołało świszczący dźwięk.
- To wysłać cię do...
cioteczki Pychy! - wykrzyknął triumfalnie.
- O nie! Ja się nie
zgadzam! Nie masz takich praw, mój rozpadający się i śmierdzący przyjacielu.
Zwierzak-zombie roześmiał
się demonicznie, co w końcu wywołało kaszel; gdy w końcu złapał oddech odezwał
się:
- Ty mieć w pamięci Pycha,
a ja przedstawić ci zlecenie. Nie przeszkadzać.
Steve wywrócił oczami i
przesunął palcami po wargach, udając, że zamyka je na zamek. Usatysfakcjonowany
Mruczek wkręcił sobie brakującą kość w łapkę i ze spokojem wyciągnął zza żeber
zwój papirusu. A Steve pokornie czekał, przyglądając się jak królik-zombie, z
resztką fioletowego futerka drapie się łapką, z której został tylko kikut, po
łebku. Swoją drogą, chłopak od zawsze zastanawiał się, co skłoniło jego ojca do
ożywienia zwierzaka. Może fakt, że za życia był to jego pupilek?
- Trzy lata, meksykańczyk,
malaria. Termin mieć do jutra.
- A jak ja nie wywiązać się
z termin? – spytał, a zaraz potem prychnął pod nosem. – Zarażasz mnie, wiesz?
Czyli jak zawsze do północy mam czas?
- Si, senior. Chcieć
tłumacz?
- Kogo byś mi zaproponował,
gdybym się zgodził?
- Senior Umarlakos.
- W takim razie podziękuję.
Co to za problem, co? Zawsze sobie dawałem radę.
- Tak. To tyle być na dziś.
Ja iść do zoologicznego. Tam być nowa dostawa królików i Mruczek widzieć taka
ładna, biała króliczka. Szkoda, że żywa...
Steve zachłysnął się
powietrzem i uderzył pięścią w klatkę, by odzyskać oddech.
- Poproś tatusia, może ci
przyśle jakąś z Hawajów.
- Nie. Hawajskie być za
bardzo opalone. Ja woleć te blade.
- Pomaluje się jej futerko
na jasno i będzie jak... martwa!
- Gdzie ja zostawić ten
numer do Pychy... - Mruczek zaczął zaglądać sobie między żebra. Chłopak
wyszczerzył się tylko, bo właśnie sobie przypomniał, że jakiś tydzień temu, gdy
królik próbował go, jak dziś, postraszyć, spalił jego książeczkę adresową.
Mruczysław machnął łapką i westchnął. - Ja iść do ten zoologiczny, bo mi go
zamkną i nie zdążyć odwiedzić Kazimiery.
- Kazimiery?
- No Kazia. Ta biała
króliczka. Ona lubić moje futerko.
- Skąd to wiesz, skoro ona
nie mówi? – spytał Steve i podniósł się, zmierzając przez zaśmiecony pokój do
szafy.
- Ja to wiedzieć. Za każdym
razem jak przychodzić, ona gapić się na moje futerko. - Wskazał na wyliniałe
kępki fioletowej sierści.
- A nie pomyślałeś, że to
dlatego, iż nie wyglądasz zbyt korzystnie? – Nastolatek zerknął na zwierzaka
przez ramię, szukając czegoś zawzięcie w szafie. Królik prychnął.
- Steve zazdrościć, bo być
pryszczaty, chudy i brzydki - odparł i po chwili już go nie było.
- A idź w cholerę, mały
potworku – burknął brunet i po chwili krzyknął triumfalnie, całkowicie
zapominając o Mruczku; wyprostował się, dumnie dzierżąc w dłoni miniaturową
kosę.
Z uśmiechem schował do
kieszeni telefon i przerzucając przez ramię czarny, długi płaszcz, ruszył do
łazienki, gdzie ze zrezygnowanym westchnieniem wszedł do kabiny prysznicowej i
zasunął za sobą drzwiczki.
- Czemu akurat to musiało
wypaść w tym miejscu… - Mówiąc "to" miał na myśli dogodny punkt do
przemieszczania się. Westchnął ponownie, powiedział zwyczajową formułkę i
powtórzył to, o czym poinformował go Mruczek, po czym przekręcił oba kurki w prawo.
W łazience rozległo się
głośne pstryknięcie, a kabinę prysznicową rozświetliło jasne, niemal
oślepiające światło; gdy zniknęło Steva nigdzie nie było.
Nad niewielką, Meksykańską
wioską, liczącą sobie zaledwie kilkuset mieszkańców, świecił jasno księżyc, co
jakiś czas zasłaniany krążącymi po niebie chmurami; nawet gwiazdy płonęły dziś
intensywniej, jakby starały się dorównać swemu olbrzymiemu towarzyszowi.
Wioska spała spokojnym
snem, tylko w jedynej w tej okolicy spelunie, wciąż trwała zabawa; głośne krzyki,
śpiewy, piski starszych i młodszych kobiet, kilku mężczyzn stojących na
zewnątrz i opierających się o balustradę na werandzie. Tak, tutaj życie nie
zamierało nawet w nocy.
Steve wylądował w wielkiej
kałuży, doszczętnie mocząc buty i nogawki spodni.
- Szlag by to... - mruknął
i rozejrzał się dookoła; dostrzegając dwójkę mężczyzn uważnie mu się
przyglądających. Nie wiedzieć czemu, poczuł dziwny impuls, by spojrzeć na
siebie i upewnić, że ma ubranie, bo przecież w mieszkaniu je miał, prawda?
Odetchnął z ulgą,
stwierdzając, że to nie brak odzienia wprawił mężczyzn w osłupienie; uśmiechnął
się do nich nonszalancko, a przynajmniej tak to miało wyglądać i nie zwracając
uwagi na ich spojrzenia, jak gdyby nic, ruszył przed siebie, wypatrując
jakiegoś wyraźnego znaku, który wskazałby mu drogę; czarna peleryna powiewała
lekko na jego ramieniu, a miniaturowa kosa wystawała mu spod pachy.
Ruszył dróżką pomiędzy
małymi domkami, w bardziej opustoszałą i cichszą część miasta. Przy wyjątkowo
obskurnym domu siedział wychudzony pies o czarnej i skołtunionej sierści,
spokojnie przyglądający się przechodzącemu obok chłopakowi. Nie zareagował
nawet, gdy Steve klasnął w dłonie, chcąc go przepłoszyć czy też zmusić do
ruchu; przekrzywił tylko łeb i podrapał się łapą za uchem.
- Mogę to chyba wziąć za
znak - mruknął chłopak do siebie i obszedł psa, kierując się w stronę drzwi
domu. Nie przeszedł nawet pięciu kroków, gdy zatrzymał się, klepiąc dłonią w
czoło, jak to miewał w zwyczaju. – Cholera… - jęknął, przypominając sobie, że o
czymś zapomniał. No tak, jedna z żelaznych reguł jego fachu, o której mu tatuś
zawsze przypominał, gdy tylko miał okazję: tylko
umierający widzi Śmierć. Tak jakoś to szło; Steve, by odwiecznej tradycji
stało się zadość, pstryknął palcami, a gdy upewnił się, że nikt ze śmiertelnych
go nie widzi, co poznał po tym, że pies przekrzywił łeb i przestał na niego
warczeć, najnormalniej w świecie wszedł do domu.
Zaraz po wejściu do środka
znalazł się w skromnie urządzonym pokoju, prawdopodobnie służącemu jako jadalnia
i salon. Na niewielkim drewnianym stoliku płonęło kilka świeczek, a kilka
metrów dalej były następne drzwi. Gdy przekroczył ich próg para dużych,
brązowych oczu małego meksykanina momentalnie została w nim utkwiona. Dwójka
dorosłych, siedząca przy łóżku dziecka nie zwróciła uwagi na wchodzącego do
pokoju nastolatka.
- Mamá… – wychrypiał
maluch, cichutkim, ledwo dosłyszalnym głosem, nie odrywając wycieńczonych oczu
do Steva. – Co to za chłopak? – Nie miał tyle siły, by wskazać dłonią w stronę
drzwi, ale jego spojrzenie mówiło samo za siebie. Kobieta ze spokojem spojrzała
dokładnie w miejsce, w które wpatrywał się chłopczyk, a nie widząc nikogo,
czego się zresztą domyślała, odwróciła się ponownie ku synowi. Odgarnęła jego
mokrą od potu grzywkę z czoła i uśmiechnęła się czule.
- Nikogo tu nie ma, kochany
- powiedziała cicho i spojrzała z zrezygnowaniemna męża. - Jest coraz gorzej...
- szepnęła w jego stronę.
- Doktor mówił abyśmy się
cudów nie spodziewali, to śmiertelna choroba – odpowiedział spokojnym głosem;
już dawno przywykł do nieuchronności tego wydarzenia i pogodził się z nim, choć
oddałby wszystko, by uzdrowić syna.
- Ale tam ktoś jest… -
Marco nie dawał za wygraną, choć jego ciałem wstrząsał ostry kaszel, a mięśnie
płonęły tępym bólem. – Naprawdę…
Steve, do tej pory bez
ruchu przyglądający się tej scenie, z westchnieniem podszedł do łóżka chorego i
uklęknął po jego drugiej stronie. A tatuś mówił: nie współczuj, wyrzuty
sumienia cię zabiją.
- Cześć, Marco - odezwał
się cicho, mimo tego, że wiedział, że nikt oprócz chłopca nie może go zobaczyć,
ani usłyszeć. Chłopaczek nie odpowiedział od razu, wlepił w Steva swoje
bladoniebieskie oczy i zmarszczył nieznacznie brwi.
- A kim pan jest? – zapytał,
zapominając na chwilę o rodzicach i bólu mięśni.
- Przyszedłem cię stąd
zabrać - odpowiedział po chwili wahania Steve. - Już nie będzie cię bolało...
- Jesteś aniołem?
- Nie... nie do końca.
- To kim?
- Jestem Śmiercią -
powiedział Steve starając się, by jego głos zabrzmiał dostojnie. Tatuś
powtarzał: bądź szczery, lepiej to
zniosą. Chłopczyk wybałuszył na Steva oczy i gdyby nie był tak słaby, na
pewno wybuchnąłby śmiechem, ale dlatego, że był i nawet śmiech sprawiał mu
trudności i ból, potrząsnął tylko głową.
- Kłamczuch. Nie wyglądasz
na śmierć.
Steve oburzył się i
prychnął.
- Nie kłamię! Zobacz, mam
kosę. - Wyciągnął zza pleców swój miniaturowy atrybut śmierci.
- Nie wierzę ci.
Nastolatek zmarszczył brwi,
zastanawiając się jak przekonać dzieciaka.
- Poczekaj chwilę – mruknął
i ruszył do drzwi, których przedtem nie dostrzegł, a które po ich otworzeniu
okazały się być wejściem do łazienki. Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nie
zwracał zbyt szczególnej uwagi na jego wyposażenie, po prostu narzucił na ramiona
czarny, sięgający podłogi płaszcz, chwycił w dłonie kosę, która znacznie urosła
i już miał wyjść, gdy znowu sobie coś przypomniał: tatuś mówi, że ważny jest efekt. Więc dla efektu, Steve zarzucił na
głowę kaptur. Gdy ponownie zjawił się w sypialni chłopczyka, ten otworzył
szeroko oczy i wydał z siebie ciche "ooo". Steve zadowolony z jego
reakcji przybrał jedną ze swoich ulubionych póz, opierając kosę na ramieniu i
szczerząc zęby spod kaptura przysłaniającego połowę twarzy.
- Madre… Mamá, zobacz. –
Chłopak zdobył się na wskazanie rączką Steva. – Już przyszedł… Pan Muerte już
jest...
Wow, niesmowite... No, aż nie wiem, co powiedzieć. Wciągnęło mnie to. I straaasznie żałuję, że to już koniec. Muszę przyznać, że Steve zdecydowanie wzbudził moją sympatię. :) Polubiłam go. :) I wszystko jest takie nieprawdopodobne, ale zarazem bardzo oryginalne. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że znalazłam tą Bibliotekę. :) Wszędzie gdzie sięgnę (chociaż może to wina tego, że szukam w złych miejscach) jest tylko powtarzanie tych samych wzorców- akademia pełna wapirów, wampir zakochany w dziewczynie, dziewczyna w wampirze itd., a tu? Króliki zombie, rodzinka grzechów, diabłow, śmierci i kto wie jeszcze czego, bohaterowie wzbudzający ogromną sympatię... I w dodatku tyle fantastyki, którą ostatnio pokochałam. ;) Po prostu cud, miód i malinki. :)
ReplyDeleteChciałam dodać jeszcze coś, co według mnie warto by było poprawić (bo sama piszę i wiem, że taka opinia bywa bardzo pomocna), ale uwierz mi, nie znajduję praktycznie nic, do czego można byłoby się przyczepić. Naprawdę. Jak dla mnie jest genialnie. :) No, może nie rozumiem tylko o co chodzi w tym: "świecił jasno księżyc, raz za czasu zasłaniany krążącymi po niebie chmurami", ale tak poza tym, to nic nie mam. ;) Jest, jak już rzekłam cu-dow-nie. :)
Pozdrawiam cieplutko,
Mossi.
Ps: Resztę przeczytam niestety dopiero jutro albo pojutrze, gdyż teraz mam jeszcze dość sporo nauki. :|
Pps: Jak to możliwe, że nie ma tu jeszcze żadnych komentarzy?!
Ppps: Jeżeli masz ochotę, zapraszam Cię na mojego bloga [nocne-przeblyski.blogspot.com]; uprzedzam jednak, że nie jest niestety nawet w połowie tak dobry, jak Twój. :(
Dziękuję bardzo! Niesamowicie się cieszę, że moje opowiadanie przypadło Ci do gustu. I strasznie fajnie przeczytać kilka tak miłych słów na temat własnej twórczości ;)
DeleteTo zdanie z księżycem już mi ktoś chyba kiedyś wytknął. Chyba rzeczywiście jest trochę zagmatwane i trzeba je poprawić, więc dzięki za wspomnienie o nim.
Na pewno wkrótce zaglądnę na Twojego bloga i przeczytam co tam ciekawego tworzysz. Dzięki raz jeszcze i zapraszam do siebie ponownie.
Jejciu jakie ładne, przy ostatnim fragmencie słuchałam
ReplyDeleteDamien Rice - Accidental Babies <3
To jest świetne! Zaerknęłam sobie na twojego bloga i widzę odnośnik z tytułem "panicz Śmierć". Kocham Śmierć jako personifikację i zajrzałam. I się nie zawiodłam!
ReplyDeleteChciałbym cię też zaprosić na mojego bloga. Przepraszam za spam, ale nie znalazłam u ciebie zakładki spam, która pozwoliłaby mi się pozbyć wyrzutów sumienia:)
Mal właśnie ułożyła sobie życie. Z poważnym trudem. Ma kochającą rodzinę, świetną siostrę, nowe przyjaciółki, na dodatek możliwe, że pójdzie na dyskotekę z chłopakiem, w którym podkochuje się odkąd go zoabczyła.
Ale jak sobie poradzi, jeśli jej życie wywróci się do góry nogami i zacznie stać na rękach, jej dawna opiekunka umrze, a śmierć zacznie za nią podążać? Jeśli kilka niepożądanych osób zacznie się nią interesować, a ktoś spróbuje ją zabić? Na dodatek z niewiadomych powodów nikt nie chce jej powiedzieć, o co tu właściwie chodzi…
Zajrzyj na malcadicta-fantasy.blogspot.com
Dziękuję ;) Bardzo się cieszę, że opowiadanie przypadło Ci do gustu. Na Twojego bloga chętnie zajrzę jak tylko znajdę chwilkę czasu. Pozdrawiam
Delete